poniedziałek, 6 kwietnia 2015

2 Rozdział - Sympatyczny Mieszaniec

Teraz Zirothie musiała już tylko zdobyć pieniądze i potrzebne przedmioty. Spojrzała na świstek, który dał jej dyrektor. „Dziurawy Kocioł, ul. Moncastle Londyn”. Przez chwilę wpatrywała się w obskurny szyld pubu. Wejście było tak małe, że przechodzący obok ludzie zdawali się go nie zauważać. Po dłuższym przyglądaniu się Zirothie zrozumiała, że tak naprawdę inni nie widza tej knajpy.
-Mało to zachęcające. – mruknęła wchodząc do środka. Gdyby ktoś kazał jej opisać to miejsce, Zirothie z czystym sumieniem mogłaby powiedzieć, że nigdy w życiu nie widziała brudniejszej speluny. Kurz, w którym chodzący ludzie odbijali swoje buty, pająki, które tworzyły sieci w najróżniejszych zakamarkach, smród alkoholu. Zirtohie poczuła, że tu pasuje.
Przy stolikach siedzieli ludzie ubrani w długie kolorowe szaty. Niektórzy z nich na swoich głowach mieli pozakładane szpiczaste tiary charakterystyczne dla ich profesji. Szczególną uwagę Zirothie przykuł mężczyzna siedzący przy oknie, popijający coś w rodzaju piwa. Przynajmniej ona tak to określiła.  Po prawej stronie dziewczynka zauważyła starsze kobiety popijające sherry z niewielkich szklanek. Wyglądały na stałe bywalczynie tego pubu. Za ladą do klientów uśmiechał się stary i łysy mężczyzna. O ile można było nazwać uśmiechem to co prezentował. Zdaniem Zirothie człowiek ten od urodzenia nie widział dentysty. Jego twarz była całkowicie pomarszczona. Wyglądał jakby miał ze sto lat.
W pubie nikt nie zwracał uwagi na dziewczynkę. Każdy zajęty był swoimi sprawami i nawet nie raczył obdarzyć jej jakimkolwiek spojrzeniem. Zirothie poczuła się jeszcze mniejsza niż zwykle. Wzięła głęboki oddech.
Przed barem stał młody chłopiec zupełnie nie pasujący do całego towarzystwa. Ubrany w wzorzysty sweterek i ciemne zamszowe spodnie. Jego fryzura była uporządkowana i tylko twarz nie pasowała do jego stylu ubierania się. Blada skóra, wielkie sińce pod oczami i przekrwione gałki oczne. Wyglądał makabrycznie, jednak Zirothie postanowiła do niego podejść. Z bliska nie wyglądał już tak przerażająco. Właściwie wzbudzał w dziewczynce pewną troskę.
-Cześć, wszystko gra? – zapytała.
Chłopiec uśmiechnął się i odpowiedział:
-Tak, jestem tylko trochę zmęczony. Mogę ci w czymś pomóc?
-Wiesz może gdzie jest ulica Pokątna?
-Oczywiście. Chodź za mną.
Razem z chłopcem Zirothie poszła na zaplecze sklepu.
-Przecież tu jest tylko mur. Nic więcej. – powiedziała Zirothie. Zaczynała podejrzewać, że nieznajomy jest lekko upośledzony.
-Poczekaj. – chłopiec z kieszeni swojej marynarki wyciągnął krótki patyk, którym stuknął w niewielka wyrwę pomiędzy cegłami. Odpowiednia kombinacja sprawiła, że przed Zirothie otworzyło się przejście do magicznego świata.
-Zapraszam na ulicę Pokatną. – powiedział chłopiec.
Zirothie przeszła pod kamiennym łukiem, ale zaraz potem odwróciła się.
-Mam na imię Zirothie. – powiedziała wyciągając swoją wychudzoną rękę.
-Amir. Miło mi cię poznać.
-Do zobaczenia następnym razem.
-Wszystkiego dobrego.

Zatłoczona ulica wzbudzała pewien niepokój w sercu Zirothie. Od zawsze bała się ludzi, byli dla niej bardzo niemili. Odwróciła się na pięcie chcąc uciec i zrezygnować, ale z przerażeniem stwierdziła, że przejście się zamknęło.
-„Może czarodzieje nie będą tacy źli.” – pomyślała przypominając sobie chłopca, który wskazał jej drogę. Znów wzięła głęboki oddech.
Kiedy weszła w głąb tłumu zauważyła wielki szyld banku Gringotta. Potężny biały budynek mocno wyróżniał się na tle sklepów. Kiedy Zirothie podeszła bliżej dostrzegła ostrzeżenie:
Wejdź tu, przybyszu, lecz pomnij na los,
Tych, którzy dybią na cudzy trzos.
Bo ci, którzy biorą, co nie jest ich,
Wnet pożałują żądz niskich swych.
Więc jeśli wchodzisz, by zwiedzić loch
I wykraść złoto, obrócisz się w proch.
Złodzieju, strzeż się, usłyszałeś dzwon
Co ci zwiastuje pewny, szybki zgon.
Jeśli zagarniesz cudzy trzos,
Znajdziesz nie złoto, lecz marny los.
Z lekkim niepokojem pchnęła ogromne drzwi. W środku zobaczyła stworzenia, które dotąd spotykała tylko w książkach. Każdy goblin zdawał się jej być odpychającym stworzeniem. Ich wzrok przeszywał na wylot, a sama Zirothie czuła się kompletnie odkryta przed nimi. Niepewnie podeszła do jednego ze stołów.
-D...Dzień dobry... – wyjąkała. – Ch...chciałabym wypłacić trochę s...swoich pieniędzy.
-A czy ma pani klucz? – zapytał jeden z pracowników. Chyba najmniejszy ze wszystkich goblinów, z wielkim zakrzywionym nosem i czarnymi jak noc oczami.
Zirothie sięgnęła do kieszeni.
-Dyrektor szkoły dał mi ten klucz. Powiedział, że należał do moich rodziców. – powiedziała nabierając powietrza. Im dłużej przebywała w tym miejscu tym bardziej czuła się nieswojo.
-Skrytka numer 53... Państwo Rath. A czy ma pani jakiś dowód potwierdzający pani tożsamość?
-Dyrektor dał mi ten list... – Zirothie wręczyła zapieczętowaną kopertę goblinowi. Na jego plakietce odczytała imię „Remigiusz”.
Remigiusz uważnie czytał słowa, które napisał stary czarodziej. Po chwili zamruczał coś pod nosem i zawołał jednego z pracowników.
Anthi przybiegł najszybciej jak mógł. Wyglądał na bardzo młodego goblina. Właściwie wyglądał dosyć dziwnie jak na goblina. Był wyższy od swoich współpracowników, o co najmniej 20 centymetrów. Jego rysy twarzy były łagodniejsze. Nawet jego nos, był mniej zakrzywiony. Po zbadaniu sprawy młodej dziewczynki zmierzył ją swoimi oczami i zamruczał:
-Za mną.
Zirothie chwilę się zastanawiała. Coś w oczach Anthi było dla niej niezrozumiałe. Z zamyślenia wyrwał ją goblin, który rozpatrywał jej sprawę. Szturchnął ją różdżką leżącą na blacie. Zirothie i Anthi weszli przez wielkie drzwi wprost do ciemnego kamiennego korytarza. Swoją drogą, bank przypominał wyglądem kopalnię, którą Zirothie widziała dwa lata temu na zdjęciach w gazecie. Po przejściu kilkunastu metrów napotkali tory. Gdy Anthi gwizdnął, ku nim podjechał mały wózek, który przypominał część kolejki górskiej. Goblin otworzył drzwi.
-Panie przodem.
-Jesteś dżentelmenem?
-Nie tylko ludzi obowiązują zasady kultury.
-Mogę zadać pytanie? – Zirothie wpatrywała się w ciemne oczy Anthi. Kiedy ten uruchomił kolejkę poczuła lekkie szarpnięcie.
-Jeżeli nie jest nie bezpieczne.
-Czy wszystkie gobliny mają czarne oczy?
-Nie spotkałem jeszcze żadnego innego goblina, który nie ma czarnych oczu.
-Ale twoje prawe oko jest ciemnobrązowe.
-To niemożliwe.
Dziewczynka wyciągnęła z kieszeni kurtki mały odłamek lusterka. Znalazła go kiedyś na Dworcu.
-Zobacz. W ogóle nie wyglądasz jak goblin.
-Słuchaj mała, nie mam ochoty o tym rozmawiać. Wszyscy tylko się czepiają, że wyglądam inaczej, mówią, że jestem odmieńcem! – goblin podniósł głos. Zirothie była przestraszona i przysunęła się do ściany wagonu.
-Nie ma niczego złego w byciu odmiennym. – rzekła po chwili ciszy. Zrobiła krok w jego stronę i złapała go za rękę. – Ja też nie mam przyjaciół... – szepnęła.
Anthi ciężko westchnął. Nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś go dotykał. Bez słowa zaprowadził dziewczynkę przed jej skrytkę i otworzył drzwi. Jej oczom ukazały się góry złotych monet i sterty kosztowności.
-Ile mogę wziąć? – zapytała nieśmiało.
-Ile zechcesz.
-A jaką one mają wartość? Wiesz... Ja używam tylko niemagicznych monet. I to też nie za często.
-Widzę. Te złote to galeony - wyjaśnił. - Siedemnaście srebrnych syklów to jeden galeon, a dwadzieścia jeden knutów to sykl. To łatwe.
Zirothie wzięła trzy sakiewki ze złotymi monetami. Rozglądnęła się po pomieszczeniu. Było ciemne, ale zadziwiające. Wszystkie kosztowności były oświetlone światłem, ale Zirothie na próżno szukała jego źródła. Po chwili pomyślała, że tak właśnie działa magia.
Kiedy już miała wychodzić, kątem oka zauważyła dwa małe, zielone kamienie. Obok nich leżała karteczka.
Dzwonek marudnych.”
-Czy wiesz co to jest? – zapytała.
-Myślę, że to coś jak mugolski telefon. Po wypowiedzeniu zaklęcia możesz się porozumieć z osobą, która ma odpowiedni kamień z pary.
-Mugolski? – skrzywiła się. Słowo wydawało jej się trochę obraźliwe.
-Znaczy niemagiczny.
-To coś obraźliwego?
-Nie sądzę. Możesz się pospieszyć?
-Anthi... Czy mogę ci dać jeden z kamieni? – zapytała.
-Mnie? Dlaczego? – goblin był bardzo zdziwiony.
-Chcę żebyś został moim przyjacielem.
-Ja?
-Dlaczego nie? – Zirothie trochę posmutniała. Gdyby ktoś zaproponował jej przyjaźń zgodziłaby się od razu. Teraz tego nie rozumiała.
-Czarodzieje raczej toczą z nami wojny.
-Ale Anthi, przecież nie można tak wiecznie...
-Czy ty na pewno masz 11 lat?
-Uważasz, że jestem przemądrzała?
-Nie... Po prostu jesteś trochę za bardzo dojrzała jak na 11 lat...
-Wiesz... Bo ja nie mam nikogo...
-Wiem o tym. Dużo ludzi w naszym świecie cię zna. Głośno było o katastrofie, w której zginęli twoi rodzice. – nagle Anthi nie wydawał się dziewczynie taki dziwaczny. Jego oczy trochę posmutniały.
-Czy ty też straciłeś kogoś w tej katastrofie? – Zirothie podeszła do niego i spojrzała w jego czarno brązowe oczy.
-Moja matkę... – szepnął...
-Przykro mi Anthi. I właśnie dlatego myślę, że dobrze by było gdybyś wziął jeden z tych kamieni.
-Naprawdę tego chcesz?
-Tak. – dziewczynka podała mu zielony kamień.
-Dziękuję.
-Chodźmy stąd, trochę mi zimno.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz