Zirothie
szła powoli korytarzem rozglądając się czy nikt jej nie śledzi. Ktoś kto
obserwował ją z boku pomyślałby, że właśnie knuje coś strasznego. Po cichu weszła
do łazienki dla prefektów. Słyszała o niej parę razy i stwierdziła, że to
będzie dobre miejsce na rozmowę z przyjacielem. Ogromne pomieszczenie, z bardzo
dużym basenem w środkowej części. Wokół basenu z ziemi wyrastały krany, w
których zapewne były różne płyny do kąpieli. Spojrzała w lewo. Tam znajdowały
się ubikacje, razem z umywalkami. Pomyślała, że tam właśnie się schowa. Wypowiedziała
zaklęcie zamykając kamyk w prawej dłoni.
-Anthi
jesteś tam?
-Zirothie to
ty? – usłyszała głos wydobywający się z małego, zielonego kamyczka.
-To
działa... – szepnęła.
-Wszystko w
porządku? – usłyszała głos przyjaciela. Do oczu napłynęły jej łzy. Była bardzo
szczęśliwa.
-Tak.
Słuchaj ta szkoła jest dla mnie jak dom. Czarodzieje są bardzo mili i w
ogóle... Ale są też i tacy, których się boję.
-Niech
zgadnę. Wszyscy należą do Slytherinu.
-Skąd to
wiesz?
-Przeczucie.
-Wszyscy ze
Slytherinu. I jedna dziewczyna z Hufflepuff. Pomalowała mi twarz jakbym szła na
wojnę. Taka jedna z Gryffindoru pomagała mi to zmyć. Tragedia jakaś. Wyglądałam
jak stara wiedźma. – jęknęła na wspomnienie pomalowanej twarzy.
-To się
nazywa makijaż Zirothie. Ma – ki – jaż. – powtórzył dla pewności, czy
zrozumiała.
-No wiem, ale
no... To było okropne.
-Kto tu
jest? – usłyszała nagle piskliwy głos za swoimi plecami.
-Muszę
kończyć, ktoś tu wszedł. Trzymaj się Anthi.
-Do
następnego.
Rozejrzała
się wokół siebie, ale nikogo nie zobaczyła.
-Kim jesteś?
– usłyszała. Tym razem popatrzyła w górę. Nad nią unosił się duch dziewczyny.
-Ja? Ja
jestem Zirothie. – cofnęła się.
-Przyszłaś
się ze mnie ponabijać, co?!
-Co? Ja?
Nie... – próbowała powiedzieć, ale znów poczuła jak nadchodzi jej stan lękowy. Zaczęła
szybciej oddychać.
-Odpowiadaj!
– krzyknął duch. Twarz kobiety znalazła się tuż przed twarzą dziewczynki. W
oczach zmory Zirothie ujrzała przerażającą ciemność. Jej nogi zaczęły drętwieć,
z ręki wypadł jej dzwonek marudnych. Po plecach spłynął zimny pot. Czym prędzej
uciekła z łazienki. Wybiegając wpadła na grupę ślizgonów., upadając potłukła
sobie nadgarstek.
-Co jest
Rath, zgubiłaś się na swoim piętrze? – zapytał jeden z nich podnosząc dziewczynę
. Po tym jak pomógł jej otrzepać się z kurzu, popchnął ją na swojego kolegę.
Wszyscy byli od niej wyżsi o głowę. Jeden po drugim odpychali Zirothie do
siebie jak piłkę. Przy okazji, niby przez przypadek uderzali ją po żebrach i
brzuchu.
-Zostawcie
mnie! – krzyczała, ale im bardziej się złościła, tym oni mieli większy ubaw. W
końcu jeden z nich chwycił Zirothie za szatę i pociągnął ją do łazienki, z
której właśnie wybiegła.
-Nie! Błagam
nie! Nie rób tego! Wypuść mnie! – zaczęła płakać.
-Ale z ciebie
oferma. Nie powinni cię w ogóle przyjmować do tej szkoły. Siedź tam razem z tym
duchem! – krzyknął na dowidzenia, zatrzaskując za sobą drzwi. Zirothie
próbowała je otworzyć, ale bezskutecznie. Ślizgoni przytrzymywali drzwi, żeby
się nie otworzyły. Nagle przed oczyma Zirothie pojawiła się ciemność. Sama
nawet nie wie kiedy straciła przytomność...
Ocknęła się
czując na swojej twarzy wodę. Powoli otworzyła oczy. Stan lękowy się nie
skończył. Każde mrugnięcie powiekami wywoływało potężny huk w jej głowie. Świat
zaczął się kręcić powodując u niej odruch wymiotny. Przekręciła się na lewy
bok, by swobodnie zwymiotować. Gorzki posmak żółci pozostał na jej języku.
-Znowu... –
szepnęła przecierając usta rękawem. Tysiące myśli napływały jej do głowy. Nie
wiedziała co ma ze sobą zrobić. Rozglądnęła się wokół. Cała łazienka była
zalana. Zdziwiła się, dlaczego tak późno się zorientowała. Postanowiła znaleźć
źródło tej powodzi. Duch jęczącej Marty odkręcił wszystkie możliwe krany w
łazience. Zirothie pomyślała, że powinna z tym coś zrobić, ale nie miała siły
by się podnieść. Znowu opadła na lewy bok. Kątem oka dostrzegła swój dzwonek
marudnych. Postanowiła się do niego podczołgać. Mały, zielony kamyk leżał wśród
odłamków rozbitego lustra. Schowała go do kieszeni. Znowu popatrzyła na kawałki
wypolerowanego szkła.
-„Zrób to,
przecież znasz sposób.” – usłyszała w swojej głowie.
-„Nawet nikt
nie będzie płakał.” – czarne myśli nie dawały jej spokoju.
-„Co taka
oferma jak ty, robi w takiej szkole?”
-„Nie dasz
sobie rady.”
-„Jesteś
nikim.”
Kolejna fala
łez spływała po jej policzkach. Głowa huczała od samobójczych myśli. Czarne
chmury zebrały się właśnie nad jej głową i nic nie zapowiadało natychmiastowego
rozpogodzenia. Chwyciła największy kawałek szkła. Powoli rozcięła skórę na
nadgarstku. Od razu zobaczyła krew. O dziwo spodobało jej się to. I wszystkie
głosy ucichły. Zrobiła to drugi raz. Poczuła lekkie pieczenie rozciętego
naskórka. Bolało mniej niż przed chwilą jej dusza.
-„Może to
jest jakiś sposób” – pomyślała tworząc trzecie nacięcie. Po nim kolejne... I
kolejne... Aż naliczyła ich trzydzieści sześć. Wokół niej rozpościerała się
duża kałuża krwi, która powoli zaczęła wypływać razem z wodą przez drzwi.
Zrobiło jej się zimno i słabo. Świat znowu zaczął wirować. Znowu zwymiotowała.
Ostatnie co usłyszała, to krzyk jakiejś dziewczyny. Po chwili ktoś wbiegł do
łazienki. Był to chłopak. I miał rude włosy. Zirothie przestraszyła się, że to
był Fred, ale nie zdążyła już nic powiedzieć. Zapadła w ciemność.