poniedziałek, 25 maja 2015

8 Rozdział - Może to jest jakiś sposób

Zirothie szła powoli korytarzem rozglądając się czy nikt jej nie śledzi. Ktoś kto obserwował ją z boku pomyślałby, że właśnie knuje coś strasznego. Po cichu weszła do łazienki dla prefektów. Słyszała o niej parę razy i stwierdziła, że to będzie dobre miejsce na rozmowę z przyjacielem. Ogromne pomieszczenie, z bardzo dużym basenem w środkowej części. Wokół basenu z ziemi wyrastały krany, w których zapewne były różne płyny do kąpieli. Spojrzała w lewo. Tam znajdowały się ubikacje, razem z umywalkami. Pomyślała, że tam właśnie się schowa. Wypowiedziała zaklęcie zamykając kamyk w prawej dłoni.
-Anthi jesteś tam?
-Zirothie to ty? – usłyszała głos wydobywający się z małego, zielonego kamyczka.
-To działa... – szepnęła.
-Wszystko w porządku? – usłyszała głos przyjaciela. Do oczu napłynęły jej łzy. Była bardzo szczęśliwa.
-Tak. Słuchaj ta szkoła jest dla mnie jak dom. Czarodzieje są bardzo mili i w ogóle... Ale są też i tacy, których się boję.
-Niech zgadnę. Wszyscy należą do Slytherinu.
-Skąd to wiesz?
-Przeczucie.
-Wszyscy ze Slytherinu. I jedna dziewczyna z Hufflepuff. Pomalowała mi twarz jakbym szła na wojnę. Taka jedna z Gryffindoru pomagała mi to zmyć. Tragedia jakaś. Wyglądałam jak stara wiedźma. – jęknęła na wspomnienie pomalowanej twarzy.
-To się nazywa makijaż Zirothie. Ma – ki – jaż. – powtórzył dla pewności, czy zrozumiała.
-No wiem, ale no... To było okropne.
-Kto tu jest? – usłyszała nagle piskliwy głos za swoimi plecami.
-Muszę kończyć, ktoś tu wszedł. Trzymaj się Anthi.
-Do następnego.
Rozejrzała się wokół siebie, ale nikogo nie zobaczyła.
-Kim jesteś? – usłyszała. Tym razem popatrzyła w górę. Nad nią unosił się duch dziewczyny.
-Ja? Ja jestem Zirothie. – cofnęła się.
-Przyszłaś się ze mnie ponabijać, co?!
-Co? Ja? Nie... – próbowała powiedzieć, ale znów poczuła jak nadchodzi jej stan lękowy. Zaczęła szybciej oddychać.
-Odpowiadaj! – krzyknął duch. Twarz kobiety znalazła się tuż przed twarzą dziewczynki. W oczach zmory Zirothie ujrzała przerażającą ciemność. Jej nogi zaczęły drętwieć, z ręki wypadł jej dzwonek marudnych. Po plecach spłynął zimny pot. Czym prędzej uciekła z łazienki. Wybiegając wpadła na grupę ślizgonów., upadając potłukła sobie nadgarstek.
-Co jest Rath, zgubiłaś się na swoim piętrze? – zapytał jeden z nich podnosząc dziewczynę . Po tym jak pomógł jej otrzepać się z kurzu, popchnął ją na swojego kolegę. Wszyscy byli od niej wyżsi o głowę. Jeden po drugim odpychali Zirothie do siebie jak piłkę. Przy okazji, niby przez przypadek uderzali ją po żebrach i brzuchu.
-Zostawcie mnie! – krzyczała, ale im bardziej się złościła, tym oni mieli większy ubaw. W końcu jeden z nich chwycił Zirothie za szatę i pociągnął ją do łazienki, z której właśnie wybiegła.
-Nie! Błagam nie! Nie rób tego! Wypuść mnie! – zaczęła płakać.
-Ale z ciebie oferma. Nie powinni cię w ogóle przyjmować do tej szkoły. Siedź tam razem z tym duchem! – krzyknął na dowidzenia, zatrzaskując za sobą drzwi. Zirothie próbowała je otworzyć, ale bezskutecznie. Ślizgoni przytrzymywali drzwi, żeby się nie otworzyły. Nagle przed oczyma Zirothie pojawiła się ciemność. Sama nawet nie wie kiedy straciła przytomność...
Ocknęła się czując na swojej twarzy wodę. Powoli otworzyła oczy. Stan lękowy się nie skończył. Każde mrugnięcie powiekami wywoływało potężny huk w jej głowie. Świat zaczął się kręcić powodując u niej odruch wymiotny. Przekręciła się na lewy bok, by swobodnie zwymiotować. Gorzki posmak żółci pozostał na jej języku.
-Znowu... – szepnęła przecierając usta rękawem. Tysiące myśli napływały jej do głowy. Nie wiedziała co ma ze sobą zrobić. Rozglądnęła się wokół. Cała łazienka była zalana. Zdziwiła się, dlaczego tak późno się zorientowała. Postanowiła znaleźć źródło tej powodzi. Duch jęczącej Marty odkręcił wszystkie możliwe krany w łazience. Zirothie pomyślała, że powinna z tym coś zrobić, ale nie miała siły by się podnieść. Znowu opadła na lewy bok. Kątem oka dostrzegła swój dzwonek marudnych. Postanowiła się do niego podczołgać. Mały, zielony kamyk leżał wśród odłamków rozbitego lustra. Schowała go do kieszeni. Znowu popatrzyła na kawałki wypolerowanego szkła.
-„Zrób to, przecież znasz sposób.” – usłyszała w swojej głowie.
-„Nawet nikt nie będzie płakał.” – czarne myśli nie dawały jej spokoju.
-„Co taka oferma jak ty, robi w takiej szkole?”
-„Nie dasz sobie rady.”
-„Jesteś nikim.”
Kolejna fala łez spływała po jej policzkach. Głowa huczała od samobójczych myśli. Czarne chmury zebrały się właśnie nad jej głową i nic nie zapowiadało natychmiastowego rozpogodzenia. Chwyciła największy kawałek szkła. Powoli rozcięła skórę na nadgarstku. Od razu zobaczyła krew. O dziwo spodobało jej się to. I wszystkie głosy ucichły. Zrobiła to drugi raz. Poczuła lekkie pieczenie rozciętego naskórka. Bolało mniej niż przed chwilą jej dusza.

-„Może to jest jakiś sposób” – pomyślała tworząc trzecie nacięcie. Po nim kolejne... I kolejne... Aż naliczyła ich trzydzieści sześć. Wokół niej rozpościerała się duża kałuża krwi, która powoli zaczęła wypływać razem z wodą przez drzwi. Zrobiło jej się zimno i słabo. Świat znowu zaczął wirować. Znowu zwymiotowała. Ostatnie co usłyszała, to krzyk jakiejś dziewczyny. Po chwili ktoś wbiegł do łazienki. Był to chłopak. I miał rude włosy. Zirothie przestraszyła się, że to był Fred, ale nie zdążyła już nic powiedzieć. Zapadła w ciemność.

poniedziałek, 4 maja 2015

7 Rozdział - Stany lękowe

Przez następne dni Zirothie unikała swojego nowego znajomego. Dalej czuła pewną gorycz w sercu, która przypominała jej o niekontrolowanym wybuchu bezpodstawnej złości. Przytulała do piersi swoje książki i zamyślona podążyła na lekcję transmutacji.
-Zirothie, patrz pod nogi! Prawie mnie potrąciłaś. – usłyszała znajomy głos. Ocknęła się z zadumy i zobaczyła przed sobą Hannah. Miała na sobie swoją czarodziejską szatę, z naszytym logo Hufflepuffu.
-Cześć. Przepraszam, zamyśliłam się.
-Uważaj na siebie. Irytek stoi za zakrętem i rzuca w uczniów jakaś zielonkawą mazią. W ogóle jak ty wyglądasz? – zapytała dziewczyna, oglądając twarz Zirothie.
-Co jest nie tak, to moja normalna twarz.
-Masz wielkie sińce pod oczami. Spałaś coś w nocy?
-Tak trochę... – skłamała. Po powrocie z feralnego spaceru nie zasnęła aż do świtu i teraz najchętniej wróciłaby do łóżka.
-Chodź ze mną, akurat mam trochę wolnego czasu.
-Gdzie mnie ciągniesz? – zapytała. Zdecydowanie nie lubiła się w ten sposób poruszać.
-Do łazienki. Tutaj nie zrobię ci makijażu.
-O nie... – jęknęła.
Nie wiedziała jak się przed tym obronić. Po chwili miała już na sobie cienie do powiek i kilogramy pudru. Przejrzała się w lustrze.
-Wyglądam okropnie... – jęknęła.
-No co ty, nie znasz się.
-Muszę do łazienki. Idź już na lekcje, ja cię dogonię.
-No dobra, ale zostaw ten makijaż. Z tymi cieniami naprawdę wyglądałaś potwornie.
Kiedy Hannah zamknęła za sobą drzwi Zirothie oparła się o umywalkę. Popatrzyła w lustro i poczuła lekkie mdłości.
-„Co ja tu robię?” – pomyślała. Wtedy do łazienki weszła Hermiona.
-Zirothie! Co ci się stało? – jęknęła.
-Błagam cię, pomóż mi. Masz może chusteczki? Dopadła mnie Hannah. – do oczu napłynęły jej łzy.
-Spokojnie, coś na to poradzimy. – powiedziała Hermiona przeszukując swoją torbę.
Po kilkunastu minutach udało się usunąć cały puder i cienie do oczu.
-Dzięki ci. Masz u mnie przysługę.
-Chodźmy na lekcje, zaraz się zacznie transmutacja.
Dziewczyny pospiesznie wyszły z łazienki. Na korytarzu panował niemały chaos,  Irytek ubrudził zielonkawą mazią pierwszoroczniaków.
-On jest obrzydliwy, dlaczego go tu jeszcze trzymają?! – załkała jakaś rudowłosa dziewczyna.
Dziewczyny wbiegły do sali lekcyjnej, nauczycielki jeszcze nie było i wszyscy uczniowie korzystając z okazji wymieniali się informacjami na swój temat.
-Tam jest wolne miejsce. Ja usiądę z przodu. – powiedziała Hermiona wskazując jakąś ławkę w środku rzędów. Siedziały przy niej dwie dziewczyny. Jak się później okazało, obie dzieliły z Zirothie pokój.
-Ty serio nie kojarzysz, że mieszkamy razem? – zapytała Lavender. Dziewczyna z lokami równie bujnymi jak Hermiona.
-Ja... Nie czuję się najlepiej. I ostatnio jakoś na nic nie zwracam uwagi. – wytłumaczyła się Zirothie.
Lavender i Paravti popatrzyły na siebie, a później na Zirothie. Już miały coś powiedzieć, kiedy do Sali wkroczyła profesor McGonagall. Zirothie od razu zauważyła, że ta kobieta wyróżnia się spośród nauczycieli. Stąpała wyprostowana, stanowczo, ale z pewna gracją. Jej wzrok wskazywał na wielką pewność siebie.
Na początku lekcji wszyscy uczniowie dostali ostrzeżenie, że jeżeli będą rozrabiać, będzie to ich ostatni dzień w klasie. No cóż. Cisza jaka po tym zapanowała była tak uporczywa, że każdemu dzwoniło w uszach.
-Na początek będziemy próbowali od prostych i małych rzeczy. Panie Longbottom proszę wziąć pudełko z pierwszej ławki.
Pyzowaty chłopak wstał i poczłapał do wskazanego stołu i chwycił małe pudełeczko. Okazało się, że były w nim zapałki. McGonagall poleciła rozdać wszystkie uczniom. Każdy próbował zamienić swoją zapałkę w igłę do nici. Nauczycielka nagle zmieniła się w kota i usiadła na swoim biurku. Bacznie obserwowała klasę. Część z uczniów wpatrywało się w nią z otwartymi ustami, w tym Zirothie. Nigdy nie widziała tak zaawansowanej magii.
Nagle do sali wbiegło dwóch pierwszoroczniaków. Ten sławny chłopiec, o którym wszyscy szeptali wraz ze swoim rudym kolegą.
-„To chyba ten Ron.” – pomyślała Zirothe i spuściła wzrok. Znowu przypomniała jej się rozmowa z Fredem. Powoli analizując swoje myśli, starała się wyobrazić inne zakończenia tego spotkania. Chłopcy zajęli już miejsca, a uwagę McGonagall zwróciła właśnie Zirothie.
-Panno Rath, czy mogłaby pani wrócić na lekcję? – zapytała.
-Oczywiście. – powiedziała z uśmiechem dziewczyna. Była z siebie zadowolona. Od dawna zauważyła, że ma bardzo szeroką podzielność uwagi. Potrafiła się skupić na swoich myślach jednocześnie słuchając tego, co ktoś do niej mówi. Wyprostowała się i znowu celowała różdżką w swoją igłę. Pani profesor wróciła do swojej poprzedniej postaci, a uczniowie do końca lekcji starali się zmienić swoje zapałki. ale tylko Hermionie się to udało.
Kolejną lekcją była lekcja eliksirów. Zirothie była lekko nieobecna, ponieważ za oknem zobaczyła niebieskiego ptaka, który akurat usiadł na parapecie. Ocknęła się kiedy profesor Snape pytał o coś tego chłopaka, o którym wszyscy mówili. Bezradny jedenastolatek cały czas odpowiadał, że nie ma pojęcia o co chodzi profesorowi. Stracił u niego jeden punkt.
Zirothie poczuła, że ona też nie będzie miała lekko z tym nauczycielem. Później profesor kazał im wykonać zadanie. Zirothie była w parze z jakąś ślizgonką, która nie odzywała się do niej. No, może z wyjątkiem pojedynczych rozkazów, które miały na celu poprawne wykonanie zadania. Kiedy na jednym ze stanowisk z głośnym hukiem wybuchł jeden z eliksirów, nauczyciel bardzo rozgniewał się na uczniów Gryffindoru, ale ujemne punkty znowu dał tamtemu chłopakowi.
-„Czemu on go tak nienawidzi?” – zdziwiła się. Było to dla niej niepojęte. Już wiedziała, że na pewno podpadnięcie temu czarodziejowi nie wróży nic dobrego. Poczuła ucisk w gardle. Tak właśnie objawiały się jej stany lękowe.
-Zirothie uspokój się. – szepnęła nabierając powietrza.
-Psychiczna... – warknęła jej sąsiadka.
Na szczęście zanim jej napad paniki na dobre się rozpoczął lekcja zdążyła się skończyć. Zirothie pobiegła do łazienki. Miała nadzieję, że nikogo tam nie spotka. Jej serce zaczęło walić jak szalone, niemal czuła jakby zaraz miało wyskoczyć jej z piersi. Na karku poczuła krople zimnego potu, zaczęło jej brakować powietrza.
-Zirothie... Uspokój się... – postanowiła się doprowadzić do porządku. Niestety zanim doszła do siebie minęło dobrych dwadzieścia minut. Jej nogi były jak z waty, a ona sama poruszała się jakby za chwile miała się przewrócić. Minęło jej to dopiero przy końcu korytarza.
-Opuściłaś lekcję... W pierwszy dzień... Co teraz? – powtarzała do siebie. Po dłuższym procesie obudzenia swoich szarych komórek i kreatywności w mózgu, wpadła w końcu na genialny pomysł.
-Dumbledore!
-O ktoś mnie szukał? – usłyszała nagle. Z końca korytarza wyłonił się dyrektor szkoły. – O witaj Zirothie.
-Profesorze mam problem. Chciałabym porozmawiać. – powiedziała dziewczyna.
-Co się dzieje?
-Ja... Mam chyba stany lękowe. Zawsze kiedy się czegoś boję zaczyna mi brakować powietrza, moje serce tłucze się jak szalone, cała się pocę.
-To dlatego nie ma cię teraz na lekcji zaklęć?
-No właśnie... Czy jest na to jakiś magiczny sposób?
-Zirothie, nie na wszystko są magiczne sposoby. – rzekł stary dyrektor.
-Panie profesorze musi coś być... Ja... Ja właśnie nie mogłam wysiedzieć na lekcji eliksirów. Ten nauczyciel jest przerażający.
-Profesor Snape? – stary magik cicho się zaśmiał.
-Tak.
-No cóż Zirothie, nie na wszystko są eliksiry, ale zapytam profesora Snape’a o jakiś specyfik. – mrugnął do niej porozumiewawczo. Wyciągnął z rękawa kawałek pergaminu i zaczął na niej coś pisać. Po chwili wręczył jej zwitek papieru i polecił wrócić na lekcje.
-„Zirothie Rath przeprasza za spóźnienie, zagadał ją natrętny dyrektor. Albus Dumbledore.”- przeczytała na głos. Kiedy podniosła wzrok dyrektora już nie było. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Po dwóch minutach Zirtohie znalazła salę, w której odbywały się zajęcia z zaklęć. Wzięła głęboki oddech i weszła do środka. Gryffindor właśnie miał lekcję z Krukonami. Wszyscy na nią spojrzeli. Poczuła się niezręcznie. Postanowiła wytrzymać ciekawskie spojrzenia i starając się wyprostować powoli podeszła z informacją do nauczyciela.
-Dobrze, usiądź. – powiedział profesor.
Całą lekcję się uśmiechała. Miała dobry humor i cały czas myślała nad tym, w jaki sposób dyrektor spróbuje jej pomóc. I czy w ogóle powie Snape’owi o co chodzi.
Wieczorem wszyscy uczniowie udali się do Wielkiej Sali na kolację. Zirothie siedziała na końcu stołu nie odzywając się do nikogo. Na swój talerz nałożyła jajecznicę i powoli zaczęła ją przeżuwać.
-Cześć Zirothie, wszystko gra? Cały dzień cię nie widziałem.
Kiedy to usłyszała prawie zakrztusiła się jedzeniem.
-Hej, wiem, że jestem przystojny, ale żeby od razu chcieć się udusić na mój widok, to lekka przesada. – zaśmiał się Fred.
-Nie pochlebiaj sobie. – mruknęła dziewczyna wycierając buzię rękawem.
-Widzę coś dziś nie masz humoru. Wszystko gra?
-Tak.
-Jakoś mnie się nie wydaje. Słyszałem, że Gryffindor stracił punkty u Snape’a.
-Harry Potter. – szepnęła.
-No cóż, my też zawsze u niego tracimy punkty. Słuchaj, chciałem porozmawiać.
-A ja nie. – ucięła krótko.
-Ale tam nad jeziorem... –zaczął.
-Fred, ja nie chcę rozmawiać. – jęknęła.
-No dobrze... Chciałem tylko powiedzieć, że gdybyś potrzebowała porozmawiać z kimś... O problemach czy coś... To możesz na mnie liczyć.
-Dzięki poradzę sobie.
-Czemu jesteś taka niemiła.
-Nie miałam najlepszego dnia.
-Przedtem powiedziałaś, że wszystko w porządku.
-Bo było, zanim podszedłeś. – powiedziała Zirothie. Dopiero potem ugryzła się w język. Poczuła się strasznie. Wcale tak nie myślała.
-Eh... – westchnął chłopak – No dobrze. Gdybyś czegoś potrzebowała to wiesz gdzie mnie szukać. – powiedział wstając. Na swoje miejsce wrócił jakby nieco mniejszy niż przedtem. Musiał czuć się fatalnie po tym co mu powiedziała.
Zirothie odprowadziła go wzrokiem. Fred usiadł obok swojego brata. Dopiero teraz Zirothie zobaczyła, że są identyczni. Przez chwilę patrzyła na kolegę, aż do momentu kiedy on odwrócił wzrok i ich spojrzenia spotkały się. Odruchowo opuściła głowę. Nie zdążyła zauważyć, jak tamten się do niej uśmiechnął.
Kiedy skończyła jeść jajecznicę zabrała ze stołu dwa jabłka  i poszła do swojego dormitorium. W pokoju dziewczyny zaproponowały jej pogaduchy, ale niespecjalnie miała na nie ochotę. Położyła się na łóżku i co chwilę gryząc jabłko czytała książkę do eliksirów. Kiedy skończyła swój owoc, sięgnęła po cukierki. Lektura tak ją wciągnęła, że nie zauważyła kiedy pochłonęła całą paczkę słodyczy.

Uśmiechnęła się. Kiedy mieszkała na dworcu, nawet nie wiedziała jak smakuje zwykły cukier. Zamknęła księgę i pogrążyła się w marzeniach. 

6 Rozdział - Spacer przy świetle Księżyca

Pokój wspólny Gryffonów był bardzo przytulny. Wyglądał jak salon, w którym było mnóstwo foteli dla gości. Ślady użytkowania wskazywały na to, że Gryffoni lubili tam spędzać wolne chwile. Porozrzucane książki oraz prywatne przedmioty świadczyły o tym, że wszyscy użytkownicy tego miejsca mają do siebie zaufanie. Zirothie z chęcią by oglądnęła więcej, ale była zbyt zmęczona i oczy same jej się zamykały. Nie była w stanie dostrzec nawet koloru ścian.
-„Może to kwestia kiepskiego oświetlenia.” – pomyślała.
Dormitorium również było całkiem przyjemne dla oka. Pięć łóżek z baldachimem, przy każdym oknie czerwone zasłony. Kształt komnaty wskazywał na to, że zdecydowanie to była wieża. Okna przysłoniętymi czerwonymi zasłonami, wychodziły na wielkie jezioro, przez które przedtem przeprawiali się pierwszoroczniacy. Zirothie ku swojemu zadowoleniu zauważyła wszystkie swoje bagaże. Były położone przy łóżku, które stało równolegle do okna.
-„Cudownie, może będzie można podziwiać gwiazdy.”
Schyliła się do swojej walizki, aby znaleźć w niej coś w czym mogłaby spać. Oczywiście, że zapomniała o piżamie. Tak dawno jej nie używała. Po chwili zdała sobie sprawę z tego, że zapomniała też o środkach dodatkowej higieny. Miała ze sobą mydło, szampon, pastę i szczoteczkę do zębów, ale nic po za tym. Dziękowała Bogu, że nie zapomniała o ręcznikach.
-„Nie jestem aż tak niemądra jak na dzieciaka.” – pochwaliła się w duchu.
Razem z nią w pokoju były jeszcze cztery dziewczyny. Ale Zirothie nawet nie zdążyła ich zapytać o imiona. Położyła głowę na poduszce, twarzą do gwiazd. Nawet się nie zorientowała kiedy zasnęła.
Jej sen był bardzo dziwny. Na samym początku słyszała przerażający śmiech, który po chwili przerodził się w wycie. Jakaś kobieta krzyczała z bólu. Zirothie nie widziała jej twarzy. Widziała tylko jak owa kobieta tarza się we własnej krwi. Razem z nią byli też inni ludzie. Mnóstwo ludzi, wijących się z bólu się we własnej krwi. Wyglądali strasznie. Ich ciała wyginały się pod nieludzkim kątem. Zirothie znów wśród twarzy dojrzała kobietę, na którą zwróciła uwagę na początku.
-Zirothie... – szepnęła jej imię. Jej głos był taki znajomy...
Od razu się obudziła. Była cała mokra od potu, jej serce bardzo przyspieszyło, co wywołało u niej atak duszności.
-Pierdolona astma... – jęknęła.
-Czy ty zawsze tak klniesz? – zapytała dziewczyna, która zaczepiła ją na ulicy Pokątnej. Zirothie nawet nie zwróciła uwagi na to, że to ona mieszka z nią w jednym dormitorium.
-Odczep się, co?
-Wszystko w porządku? Krzyczałaś... – powiedziała natrętna dziewczyna. Zirtothie próbowała sobie przypomnieć jak ona ma na imię, ale za nic w świecie nic nie przychodziło jej do głowy.
-Tak, to tylko sen. – powiedziała. – Pójdę się przejść.
-Nie wolno ci.
-Bo co?
-Mogą cię wywalić. – pisnęła brunetka.
Zirothie wzruszyła tylko ramionami, wzięła swoją różdżkę i wyszła z komnaty. Szła ciemnym korytarzem. Trzymając różdżkę w prawej dłoni starała sobie przypomnieć zaklęcie przywołujące światło. Czytała o nim w książce zaklęć, którą poleciła jej Hermiona.
-Hermiona. – klepnęła się w czoło. Dopiero teraz przypomniała sobie, że tak miała na imię tamta dziewczyna.
-Zirothie skup się. To musi być coś prostego. Światło... Jasność... To na pewno ma coś wspólnego z łaciną... Czytając zaklęcia kojarzyłaś je z łacińskimi nazwami. No skup się idiotko! – szeptała do siebie.
-Kto tu jest? – usłyszała nagle. Zamarła. Nie wiedziała czy natknęła się na ucznia, czy na nauczyciela. Albo co gorsze, na strasznego woźnego, który samym wyglądem powinien zarobić koło pięćdziesięciu lat w ciężkim więzieniu.
-Lumos... – usłyszała i zobaczyła w drugim końcu korytarza promyk światła.
-Lumos... To takie proste... – szepnęła.
-Zirothie to ty? – zapytał czyjś głos.
Była przerażona. Nie wiedziała jak ktoś mógł ją rozpoznać z takiej odległości. Najgorsze było to, że przecież nikt jej tu nie znał.
-Zirothie to ja, Fred. – usłyszała.
-Nie znam żadnego Freda. – powiedziała zakrywając usta dłonią.
-„No pięknie, właśnie się zdradziłaś kretynko.” – skarciła się w myślach.
-Gratulowałem ci ślizgu na uczcie powitalnej.
-Ach... – westchnęła Zirothie – To tylko ty.
Po chwili Fred do niej podszedł. Miał krótkie rude włosy. W nikłym świecie wydobywającym się z jego różdżki Zirothie zobaczyła jego brązowe oczy. Były lekko zaczerwienione.
-Co ty robisz poza dormitorium? Mogą cie wywalić. – zapytał.
-A ty?
-Ja... Eee... Nie mogłem... Nie mogłem spać. – wydukał drapiąc się po czole..
-Ja też... – powiedziała dziewczyna i spuściła wzrok. Wiedziała, że jej rozmówca nie był z nią szczery.
-To co? Może spacer?
-Spacer? Z tobą?
-Chyba się mnie nie boisz?
-Nie... – dziewczyna wzruszyła ramionami - To gdzie idziemy?
-Daj mi rękę. W zamku lepiej być niewidocznym. Wiesz... Obrazy mogą cię obserwować i wszcząć alarm. – powiedział.
Zirothie niechętnie podała piegowatemu chłopakowi swoją dłoń. Fred poprowadził ją aż do wyjścia z zamku.
-Fred, gdzie idziemy? – niecierpliwiła się.
-Zobaczysz, spodoba ci się.
Szli kilkanaście minut w milczeniu. Jej przewodnik doprowadził ją do wielkiego dębu, nad samym brzegiem jeziora. O tej porze księżyc odbijał się w jego tafli, oświetlając wszystko wokół. Dziewczyna puściła jego rękę. Usiedli pod drzewem.
-Dlaczego przyszliśmy tutaj?
-Myślałem, że to miejsce ci się spodoba. Jest całkiem ładne. Zwłaszcza o tej porze.
-Przepraszam, jest ładne.
-Za co przepraszasz?
-Czasami zadaję za dużo pytań. Nie wiem nic o tym świecie... Wiesz, o tym magicznym. Staram się zrozumieć po prostu czarodziejów, ale czuję się tu dziwnie. Jakbym nie była w domu. – odpowiedziała zakłopotana.
-Rozumiem. Jeśli chcesz, to mógłbym ci pomóc.
-Naprawdę? – Zirothie się uśmiechnęła. Rzadko rozmawiała z innymi ludźmi, a rozmowa z Fredem bardzo jej się spodobała. Zaczynała lubić tego chłopaka.
-Oczywiście. Fred Weasley, do usług.
-Weasley? Twój brat jest w pierwszej klasie? – Zirothie zmrużyła oczy starając się przypomnieć sobie czy to właśnie to nazwisko usłyszała na ceremonii przydziału.
-No tak, Ron. Mój młodszy braciszek. Mamy się nim opiekować.
-Mamy?
-No ja i moi bracia. Mam ich jeszcze czterech. I jedną siostrę.
-Aż czterech? I wszyscy są w Hogwarcie?
-Niezupełnie. Bill i Charlie już skończyli szkołę. Bill pracuje w Egipcie, dla banku Gringotta, a Charlie opiekuje się smokami w Rumunii. Percy jest na 5 roku. Wiesz, to ten pajac, co jest prefektem. – wyliczał.- George, mój brat bliźniak, na pewno go rozpoznasz kiedy go zobaczysz. No i Ron. Ten mały rudzielec, który tak się bał tiary przydziału. Za rok do szkoły jeszcze przyjdzie moja siostra Ginny. Jest całkiem fajna, może się zaprzyjaźnicie. – uśmiechnął się. – A ty masz jakieś rodzeństwo?
-Siostrę... – jęknęła.
-Też jest w Hogwarcie?
-Nie.
-W jakiejś innej szkole?
-Nie wiem.
-Jak możesz tego nie wiedzieć?
-Nie mam ochoty o tym rozmawiać. – ucięła krótko dziewczyna, odwracając głowę w drugą stronę. Tak naprawdę chciała ukryć łzy wywołane wspomnieniem siostry. Poczuła znajome uczucie goryczy w sercu. Niewidzialna siła zaczęła ściskać ją od środka. Wstała, zaraz po niej wstał Fred.
-Ej Zirothie, przepraszam, jeżeli cię uraziłem. – Fred położył jej rękę na ramieniu.
-Możesz mnie zostawić w spokoju?
-Chcesz tu zostać sama?
-Tak.
-To nie jest dobry pomysł.
-Idź stąd. – Zirothie zbierało się na płacz.
-Zirothie.
-No już! Proszę! Idź sobie i zostaw mnie w spokoju. – zaczęła machać rękami. Rozpłakała się na dobre.
-Zirothie... – Fred po prostu podszedł do niej i przytrzymał jej ręce. – Już dobrze.
-Nic nie jest dobrze... – jęknęła zapłakana. Oparła głowę na jego piersi pozwalając by łzy kapały na jego koszulkę. Fred nie miał nic przeciwko i po chwili przytulił dziewczynę.
-Przepraszam. – usłyszała.
Zirothie czuła się podle. Wiedziała, że Fred nie miał jej za co przepraszać, ale nie umiała się do tego przyznać. Czuła się mentalnie rozbita. Na małe kawałeczki.
-Wróćmy do zamku... – szepnęła przez łzy.
-Jesteś tego pewna?
-Tak.
-Wracajmy. – powiedział Fred biorąc głęboki oddech. Nie za bardzo wiedział co ma myśleć o zachowaniu swojej towarzyszki. Całą noc zastanawiał się, dlaczego wspomnienie siostry tak bardzo ją rozzłościło.