niedziela, 15 listopada 2015

10 Rozdział - Dumbledore jakiego nie znacie

Nie ukrywam w tym poście jest trochę rzeczy "dziwnych". Na przykład Dumbledore jest całkiem inny niż ten przedstawiony w książce. Nie wiem dlaczego. Po prostu to mi do niego pasuje. Nigdy nie ukrywałam, że nie lubie tej postaci. Pomimo wszelkiego "dobra" jakiego dokonał, był bezlitosny i większość rzeczy robił dla siebie. Zirothie znowu odzywa się jak naburmuszona nastolatka, ale nie umiem tego powstrzymać. Może po prostu powinna być starsza. Nie mam pojęcia.
I przepraszam, że tak długo czekacie. Postaram się częściej pisać.

***

Wszystko powoli wracało do normy. Zirothie już zapomniała o wypadku z duchem i miała nadzieję, że szkoła też szybko przestanie o tym rozmawiać. Gdzieniegdzie słyszała jeszcze szepty ludzi o psychiatrach, o szpitalu jakiegoś Świętego Munga. Niektórzy szeptali, że przydałoby się jej porządne lanie i wszystko by jej przeszło. No cóż, ludzie są różni. Zirothie coraz częściej spędzała czas z Fredem, co od razu zauważyli jego bracia. Czasami docinali jej, zapraszając na rodzinną herbatkę, ale uznała, że takimi pozytywnymi komentarzami nie powinna się przejmować. Powoli zaczynała odzyskiwać wiarę w samą siebie.
W czwartek od samego rana czuła podniecenie. Dzisiejszego dnia miała odbyć się pierwsza lekcja latania. Od zawsze o tym marzyła, chociaż wiedziała, że fizycznie to nie możliwe. Teraz wszystko miało się odmienić. Miała szybować w przestworzach, ponad ziemią. Szła na lekcję kiedy właśnie drogę zastąpił jej dyrektor szkoły.
-O moja droga, właśnie cię szukałem.
-Mnie? – zdziwiła się, a po chwili przypomniała sobie, że od pamiętnego pobytu w skrzydle szpitalnym jeszcze nie była u dyrektora. Jej twarz pobladła. Przez swoje roztargnienie ominie ją pierwsza lekcja latania. Cicho jęknęła.
-No tak, o ile dobrze pamiętam, zapraszałem cię na herbatkę. – popatrzył ponad swoimi połówkami wyczekując na reakcję.
-Ale teraz mam lekcję latania... I to pierwszą...
-Zirothie to była poważna sprawa i zaniedbana może doprowadzić do wielkiej katastrofy. Pani Hooch się nie pogniewa, jeżeli nie będzie cię na jednej lekcji.
-Eh – westchnęła – no dobrze...
Razem z dyrektorem poszli do jego gabinetu. Zirothie od razu przywitała się z ogromnym feniksem.
-Zdaje się, że Fawkes Cię polubił. – powiedział Dumbledore kiedy kolorowy ptak przytulał się do ręki dziewczynki.  -Usiądź droga Zirothie. – wskazał jej miejsce przy biurku. – Zapewne domyślasz się dlaczego jesteś teraz u mnie.
-Tak, wiem, ale to było tylko jednorazowo. Już więcej tego nie zrobię. – powiedziała Zirothie.
-Oh, nie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Wierzę w radosne zdolności pana Weasleya. Jest bardzo odpowiedzialny, to miło, że wziął cię pod swoje skrzydła. Jednak, jeżeli zauważę coś co mnie nie pokoi, wrócimy do tej rozmowy.
Zirothie milczała. Nie miała pojęcia o czym mówi do niej dyrektor. Popatrzyła na niego.
-Domyślasz się dlaczego tu jesteś? – Dumbledore machnał ręką i prosto z komody na stół przyleciał srebrny dzbanek z malinową herbatą. Zirothie była zaabsorbowana tymi czarami. Były one niezwykle piękne. Po chwili do dzbanka dołączyły kolorowe filiżanki. Zanim opadły beztrosko na stół zatańczyły w powietrzu co chwilę stukając o siebie uchwytami. Wydawały przy tym delikatny i melodyjny dźwięk. Kiedy widowisko się skończyło, Zirothie zauważyła dwoje oczu, które świdrowały ją od dłuższego czasu. Poczuła się nie swojo. Nie była pewna dlaczego, ale coś nie podobało jej się w dyrektorze Hogwartu.
-Odpowiesz mi, czy nie? – zapytał starając się, by brzmiało to równie ciepło jak pozdrowienie starego znajomego.
-O to, że mieszkam na dworcu tak? Chcecie mnie upchnąć do jakiegoś domu dla sierot? – olśniło ją nagle.
-Nie nazwałbym tego w ten sposób, ale rzeczywiście o to chodzi. Podczas kiedy inni uczniowie wrócą na wakacje do swoich domów, nie możemy pozwolić, byś wałęsała się samotnie między torami. To dla twojego dobra.
-Zawsze się tak mówi. Nie mogę po prostu zostać w zamku przez te dwa miesiące?
-Niestety Zirothie, ale regulamin tego zakazuje.
-Nie wydaje mi się, żeby był pan osobą trzymającą się zasad. Gdyby tak było, większość ludzi już dawno wyleciałaby ze szkoły za nieprzestrzeganie regulaminu. Nie wspominając o tym, że ludzie byliby niepocieszeni faktem, że w tej szkole uczył się także wilkołak. Przestaliby Pana traktować poważnie. Wylądowałby Pan w tym szpitalu, o którym wszyscy mi mówią. Na oddziale specjalnej troski.
Dumbledore nie wiedział co powiedzieć. Popatrzył na Zirothie i uśmiechnął się.
-Zdemaskowałaś mnie. Naprawdę jesteś bardzo inteligentna. To aż fenomenalne, że masz tylko 11 lat. Skąd wiesz, że uczył się tu wilkołak?
-W swojej komodzie znalazłam list. Ktoś przykleił go do wewnętrznej strony blatu i o nim zapomniał. Ale to nie zmienia faktu, że nie w tego powodu Pan mnie tu wezwał.
-No tak... Wyjaśnij mi tylko skąd u ciebie taki chłodny pogląd na świat. Jako dziecko powinnaś mieć wybujałą wyobraźnię, być optymistą, cieszyć się życiem jak inne dzieci.
-Musi pan pamiętać, że nie miałam takiego dzieciństwa jak wszyscy. Moi rodzice zaginęli. – W tym momencie Dumbledore niefortunnie potrącił ręką filiżankę, która rozbiła się w drobny mak. Po chwili jednak znów posklejała się w całość, wydając przy tym dźwięk spalanego drewna. Zirothie wpatrywała się w dyrektora i kontynuowała swój monolog. – Siostra wyrzuciła mnie z domu, mieszkałam na dworcu. W tak młodym wieku mam stany lękowe, codziennie boli mnie brzuch i nikt mi nie jest w stanie powiedzieć dlaczego. Ludzie w klasie są lepsi ode mnie, na wszystko muszę pracować ciężej niż oni. Kosztuje mnie to więcej wysiłku. Z czego mam się cieszyć?
-Masz bardzo szeroki zasób słów. – na te słowa Zirothie przewróciła oczami. Pomimo opinii Dumbledora, że jest najmądrzejszym czarodziejem swojej ery, dziewczyna miała wrażenie, że rozmawia z kimś, kto posiada inteligencję sznurówki. Wolała już nie wracać do poprzedniego tematu, poddając się spokojnie zmianie zaproponowanej przez dyrektora.
-Zdaje mi się, że nauczyły mnie tego książki od pana.
-No tak, nie przewidziałem, że zaczniesz je czytać między wierszami. Czy była jakaś książka, która spodobała ci się najbardziej?
-Makbet Williama Szekspira. Bardzo ciekawy obraz narodzin zbrodniarza. Dużo krwi, mordu. Bardzo piękna.
-Tak, ta książka akurat dostała się w twoje ręce przez przypadek. Miałem dać ci baśnie braci Grimm. Nie wiem gdzie ja miałem głowę.
-Zapewne tam gdzie zawsze. – mruknęła Zirothie.
-Oh Zirothie, ale przejdźmy do meritum. Nie możesz mieszkać na dworcu.
-Rozumiem. Czy wybrał już pan dla mnie jakiś sensowny sierociniec?
Dyrektor był zaskoczony odpowiedzią małej Gryffonki. Prędzej spodziewał się, że będzie protestować i wymyślać różne zastępcze środki. Dlatego z tym większym trudem wypowiedział te słowa.
-Rozmawiałem z twoją siostrą.
-Nie ma mowy! – Zirothie wstała z krzesła. – To ja już wolę ten sierociniec! Tam są przynajmniej jakieś imitacje rodziny!
-Zgodziła się ciebie przyjąć.
-Za żadne skarby!
-Zirothie, to twoja jedyna rodzina.
-W życiu panie profesorze. Powiedziałam, że już wolę sierociniec. I jeżeli nie ma mi pan nic więcej do powiedzenia, to ja już pójdę na lekcje. – Zirothie wstała i poprawiła swoją torbę.
-Zirothie. – Dumbledore podniósł głos i dziewczyna momentalnie się zatrzymała. Nie odwracając się czekała, aż profesor do niej podejdzie.
-Twoja siostra powiedziała, że możesz wrócić do domu.
-Nie wrócę tam. Może pan o tym zapomnieć. – powiedziała.
-Jeżeli tam nie wrócisz, możesz zapomnieć o powrocie do Hogwartu.
-Jest pan okrutny. – powiedziała Gryffonka, naciskając na klamkę.
-Rath, jestem Twoim profesorem! – dyrektor znów podniósł głos. – Minimum szacunku.
Dziewczyna stanęła w drzwiach. Chwilę zastanawiała się co powiedzieć, ale nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Odwróciła się.
-Na święta pojedziesz do swojej siostry.
-Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas. – odpowiedziała ironicznie.
Kiedy już uciekła z tego potwornego pomieszczenia łzy same spływały po jej policzkach.
-„Uspokój się.” – karciła samą siebie, jednak to nie pomagało. Miała ochotę zapaść się pod ziemię. Oparła się o ścianę głównego korytarza i powoli opadła na ziemię. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Usłyszała kroki. Jedyne o czym pomyślała, to być niewidzialnym. Nie chciała, żeby ktoś widział ją w takim stanie. Zza rogu zauważyła dwóch chłopców. Od razu ich poznała. Nikt inny w Hogwarcie nie miał tak płomiennie rudych włosów. Jednak oni zdawali się jej nie zauważyć. Nawet kiedy przechodzili zaraz przed nią.
-„To niemożliwe.” – pomyślała.
Spojrzała na swoje dłonie, wyglądały całkiem normalnie. Wyciągnęła z kieszeni malutkie lusterko, jednak nie zobaczyła w nim swojego odbicia.

-Super... – szepnęła. Uśmiech powoli wkradał się na jej twarz. – Mogę być niewidzialna...

niedziela, 26 lipca 2015

9 rozdział - Tak bardzo potrzebowała przyjaciela

Zirothie obudziła się nad ranem w skrzydle szpitalnym. Pani Pomfrey krzątała się wokół niej. Poprawiała pościel, zmieniała kwiaty w małym wazonie i zmiatała zeschnięte liście i płatki poprzednich roślin.
-„Co tu w ogóle robią kwiaty?” – zapytała się w myślach.
Pani Pomfrey nuciła pod nosem jakąś piosenkę o czarodziejach. Dobry humor dopisywał jej już od samego rana, kiedy to profesor Snape przyniósł jej nowe eliksiry.
-Kurwa... – szepnęła podnosząc się na rękach. Ból w lewym nadgarstku pulsował, aż do łokcia. Dodatkowo bolały ją plecy.
-Ale ty brzydko mówisz. – zwróciła jej uwagę pielęgniarka.
-Przepraszam.
Do jej głowy znowu zaczęły napływać myśli.
„I co teraz? Wyślą cię do psychiatry. Wyrzucą ze szkoły.  Jak mogłaś nie przewidzieć, że krew razem z wodą wypłynie na korytarz? Bezmyślna szmata. Wrócisz  na ten twój zasrany dworzec. I znowu nie będziesz miała przyjaciół. „
„Ja w ogóle nie mam przyjaciół.” – kłóciła się ze sobą.
„Daj spokój, tutaj jest twój dom. Ludzie się o ciebie martwią. Sama słyszałaś jak przychodzili tu i życzyli ci zdrowia.”
„Byli ciekawi czy jeszcze nie zdechłam.”
„Zirothie, ale ty jesteś głupia. Pozbieraj się i nigdy więcej tego nie rób.”
-Zirothie! – krzyknęła Pani Pomfrey wyrywając ją z zamyślenia.
-Tak? – powiedziała wystraszona.
-Mówię do ciebie.
-Przepraszam, zamyśliłam się.
-Nie szkodzi. – odparła już swoim normalnym, ciepłym głosem.
-To co pani mówiła?
-Wieczorem możesz wrócić do dormitorium. Ale myślę, że przed tym czeka cię jeszcze wizyta dyrektora. Bardzo się zmartwił.
-O nie... – jęknęła.
-O tak. Takie rzeczy w Hogwarcie są nie do pomyślenia. Co się stało dziecko? Dlaczego to zrobiłaś?
-Nie wiem. – odparła uciekając wzrokiem gdzieś pod kołdrę. Oczywiście, że wiedziała. Chciała ze sobą skończyć. Ot tak po prostu. Zakończyć jej gówniane życie. Bo co jej pozostało? Cały czas bała się Ślizgonów. I ich opiekuna. I że sobie nie poradzi. I w ogóle to jest jakaś taka odmienna.
-Musisz wziąć syrop. Rany już się zagoiły, ale jeszcze zrobimy tak, żeby nawet nie było śladu po bliznach.
-Nie...
-Nie ma się czego bać. Smak nie jest najlepszy, ale da się przełknąć.
-Nie o to chodzi Pani Pomfrey. – powiedziała bawiąc się palcami.
Pielęgniarka przystanęła badawczo przyglądając się dziewczynce.
-Po prostu chcę, żeby te blizny zostały. Będą mi przypominać, że nie powinnam tego robić.
„Gówno prawda” – warknęła na siebie w myślach.
-No dobrze dziecko. Jeżeli blizny będą dla ciebie lekcją to możemy się na to zgodzić. Ale co na to twój chłopak?
-Mój chłopak?! – oczy Zirothie prawie wyskoczyły z orbit.
-Ten sympatyczny chłopiec od Weasley’ów. Codziennie przychodzi, żeby sprawdzić czy się obudziłaś.
-O nie...
-Zaraz pewnie też przyjdzie. – zignorowała jej jęknięcie spoglądając na zegarek. – No nic, ja już skończyłam, wieczorem przyjdę i będziesz mogła wrócić do siebie.
-Dziękuję.- uśmiechnęła się. Położyła się na prawym boku. Usłyszała jak za jej plecami otwierają się wielkie drzwi skrzydła szpitalnego.
-Hermiona daj spokój. Po prostu się o nią martwię. Wiesz, wydaje mi się, że ona nie ma nikogo oprócz nas. – do jej uszu dobiegł ciepły, znajomy głos.
-Oprócz nas? Przecież nawet jej nie znamy. – usłyszała dziewczęcy głos.
-Ale zawsze możemy ja poznać.
-Fred ja się chyba na to nie nadaję. Mam sporo nauki. Siedź sobie sam przy niej. Przecież ona jeszcze się nie obudziła. – powiedziała dziewczyna i prawdopodobnie wyszła.
-Eh... kobiety. – westchnął. Usiadł na krześle obok łóżka Zirothie. Widział tylko jej plecy i nie zorientował się, że nie wstała. Przynajmniej Zirothie tak myślała.– Nie mogłabyś się już obudzić? – zapytał.
Zrobiło jej się głupio, obróciła się na drugi bok.
-Obudziłeś mnie. – powiedziała, starając się, żeby jej głos był jak najbardziej zaspany.
-Żartowałem. Pani Pomfrey mi powiedziała, że już nie śpisz. Sprawdzałem tylko, czy jestem tu mile widziany. – chłopak się uśmiechnął.
Zirothie poczuła, że lekko czerwienią się jej policzki. Od razu postanowiła przeprosić Freda, za tamtą awanturę nad jeziorem.
-Fred, chciałam ci coś powiedzieć...
-Nie przejmuj się, ja ciebie też. – zaśmiał się.
-Mógłbyś być poważny? Przez chwilę? Chciałam cię przeprosić. – zirytowała się.
-Ale ty się szybko denerwujesz. No dobra, ale przez chwilę mogę być poważny. Słucham.
-Przepraszam cię, za tamtą awanturę nad jeziorem. Trochę mnie poniosło. No i w zasadzie nie miałam żadnego powodu. – powiedziała szurając wzrokiem po płytkach na podłodze.
-Nie ma sprawy. Ale faktycznie, to było trochę nieuzasadnione. Nic nie zrobiłem.
-Wy faceci nigdy nic nie robicie. – stwierdziła.
-O widzę, komuś się język wyostrzył.
-Zdarza się.
-W ogóle Zirothie to myślałem, że za coś innego mnie przeprosisz. – nagle wstał i usiadł na krawędzi łóżka.
-Słucham?! – zdenerwowała się -  Co ja ci niby zrobiłam?
Chwycił ją za rękę i podwinął rękaw jej piżamy, odkrywając blizny.
-Co masz mi do powiedzenia?
-Wyjdź. Nie muszę ci się spowiadać. – Zirothie opuściła rękaw koszuli nocnej i schowała ręce pod kołdrę.
-Nie wyjdę dopóki mi tego nie wytłumaczysz. Będę tu siedział nawet do jutra.
-Jutro mnie tu nie będzie.
-Powiedz mi co ludzie ci zrobili, że im tak nie ufasz? – zapytał bardzo stanowczo. Zirothie czuła zakłopotanie. Nie lubiła się odkrywać przed nikim, a zwłaszcza przed kimś kto z łatwością ją rozpracowywał. Zakryła twarz kołdrą i od razu poczuła, że jej oczy same z siebie uwalniają łzy.
„Nie płacz.” – skarciła się w myślach.
Nagle poczuła, jak Fred nie odkrywając kołdry przytula ją. Przed jej oczami od razu pojawiło się wspomnienie mamy, która robiła tak gdy Zirothie była mała. Postanowiła wygrzebać się z pościeli i przytulić do jedynej osoby na świecie, która teraz się o nią martwi.
-Przepraszam. – szepnęła.
-Wszystko gra Zirothie. Jesteś w domu. – szepnął jej do ucha. Położył się obok niej i pozwolił jej zasnąć na swoim ramieniu. Jej sen był bardzo niespokojny. Co chwilę ściskała pięścią rękaw koszuli Freda.
Po chwili do skrzydła szpitalnego wszedł Dumbledore oraz profesor McGonagall.
-Widzisz Minerwo, mówiłem ci, że nie my tu jesteśmy potrzebni. Młodzi ludzie nie chcą zwierzać się starym. Najlepszym dla niej lekarstwem będzie obecność, naszego rudego przyjaciela. – powiedział, kiedy zauważył uczniów leżących na jednym łóżku.
-Panie Weasley, tylko bez żadnych numerów. – powiedziała głośniej McGonagall.
-Spokojnie, mam ręce przy sobie. – uśmiechnął się szeroko.
Nauczyciele podeszli do łóżka Zirothie, kiedy ta niespodziewanie się przebudziła.
-Dzień dobry. – powiedziała zaspana mrugając oczami.
-Dzień dobry Zirothie. Chciałem ci przekazać, że po wyjściu ze szpitala zapraszam cię na herbatkę do mojego gabinetu. – mrugnął do niej porozumiewawczo zza swoich okularów.
-Dobrze profesorze.
-Jak się teraz czujesz Zirothie? – zapytała profesor McGonagall.
-Całkiem w porządku pani profesor.
-Czy mogłabyś mi wytłumaczyć dlaczego to zrobiłaś?
-Nie wiem.
-Zirothie takich rzeczy nie robi się z niewiedzy. Musiałaś mieć jakiś powód.
-Ale... ja naprawdę nie wiem... To było tak o... Po prostu był tam kawałek szkła i tyle...
McGonagall zacisnęła swoje usta i pokręciła głową. Doskonale wiedziała, że uczennica ją okłamuje. Zastanawiała się kogo ukrywa, albo kogo aż tak się boi.
-Nie widzę powodu, żeby dalej męczyć naszą uczennicę profesor Mc Gonagall – odezwał się Dumbledore. – Za chwilę będzie kolacja. – uśmiechnął się.
Kiedy nauczyciele wyszli, Fred zwrócił się do Zirothie.
-A czy mi powiesz o co chodzi? – zapytał Fred.
Zirothie popatrzyła na niego nie odzywając się. Zastanawiała się czy i jak bardzo mogła ufać swojemu rudemu koledze. Rozważała wszystkie za i przeciw.
-Zirothie. Możesz mi zaufać. – położył jej rękę na ramieniu.
-Wiesz Fred... Ja panicznie się wszystkiego boję. Lekcje ze Ślizgońskim Księciem sprawiają, że czuję się jak mały karaluch, w kręgu ludzi z packami.
-Ślizgoński Książę... Rozbawiłaś mnie. On nie może być żadnym księciem.
-Tak go tylko sobie nazwałam. Po każdej lekcji wychodzę do łazienki i płaczę. Mam stany lękowe, w których nie umiem się odnaleźć. Nie panuję nad sobą, nie pamiętam co wtedy robię. Zazwyczaj budzę się wtedy na ziemi zalana łzami i z trudem próbuję łapać oddech. Nabiłam sobie tysiąc siniaków odkąd zaczęłam się tu uczyć. Nie wiem co robić.
-To dlatego się pocięłaś? – zapytał kładąc jej obie dłonie na ramionach.
Zirothie milczała a pojedyncze krople łez spływały po jej policzkach. Pokręciła głową.
-Zirothie powiedz mi. Jeżeli ktoś cię skrzywdził postaram się by cierpiał do końca życia. Albo przynajmniej do końca szkoły.
-Ja, poszłam po lekcji do łazienki prefektów porozmawiać z przyjacielem. Mam dzwonki marudnych. To Anthi, poznałam go w banku Gringotta. Kiedy rozmawialiśmy zjawił się duch.
-Jęcząca Marta...
-Zaczeła krzyczeć, że przyszłam się z niej nabijać. Była przerażająca.
-I dlatego to zrobiłaś?
-Uciekłam.
-To w jaki sposób znów trafiłaś do łazienki?
-Wpadłam na grupkę uczniów. Widzieli jak wybiegłam przerażona z tej łazienki. Zaczęli mnie popychać i wyzywać, a potem...
-Zirothie co potem?
-Potem wrzucili mnie do tej łazienki i zatrzasnęli drzwi. Nie mogłam się wydostać i z przerażenia straciłam przytomność... – rozpłakała się na dobre.
-Pamiętasz ich? Pożałują tego. Czy to wtedy zaczęłaś się ciać?
Zirothie skinęła głową.
-Mój stan lękowy ciągle trwał, czułam w swojej głowie w jakim tempie pulsuje moja krew, wymiotowałam. Zobaczyłam wtedy szkło i po prostu wzięłam je do ręki. A później to już jakoś tak samo poszło.
-Zirothie... Głowa do góry. Ślizgoni zapłacą za to co zrobili.
-Ale ja nie pamiętam, którzy to...
-Zapłacą wszyscy.
Zirothie przetarła oczy i spojrzała na kolegę.
-Ale ja nie powiedziałam, że to byli Ślizgoni.
-Nie musiałaś. Nikt w tym zamku nie jest tak podły jak oni. – Zirothie poczuła jak Fred ją przytula. Nie opierała się temu. Tak bardzo teraz potrzebowała kogoś bliskiego.  - Chodźmy do wieży. Tam jest o wiele przytulniej niż w szpitalu. – zaproponował. Zirothie powoli wygramoliła się z łóżka, przebrała w swoje ciuchy i razem z Fredem poszli do pokoju wspólnego.

poniedziałek, 25 maja 2015

8 Rozdział - Może to jest jakiś sposób

Zirothie szła powoli korytarzem rozglądając się czy nikt jej nie śledzi. Ktoś kto obserwował ją z boku pomyślałby, że właśnie knuje coś strasznego. Po cichu weszła do łazienki dla prefektów. Słyszała o niej parę razy i stwierdziła, że to będzie dobre miejsce na rozmowę z przyjacielem. Ogromne pomieszczenie, z bardzo dużym basenem w środkowej części. Wokół basenu z ziemi wyrastały krany, w których zapewne były różne płyny do kąpieli. Spojrzała w lewo. Tam znajdowały się ubikacje, razem z umywalkami. Pomyślała, że tam właśnie się schowa. Wypowiedziała zaklęcie zamykając kamyk w prawej dłoni.
-Anthi jesteś tam?
-Zirothie to ty? – usłyszała głos wydobywający się z małego, zielonego kamyczka.
-To działa... – szepnęła.
-Wszystko w porządku? – usłyszała głos przyjaciela. Do oczu napłynęły jej łzy. Była bardzo szczęśliwa.
-Tak. Słuchaj ta szkoła jest dla mnie jak dom. Czarodzieje są bardzo mili i w ogóle... Ale są też i tacy, których się boję.
-Niech zgadnę. Wszyscy należą do Slytherinu.
-Skąd to wiesz?
-Przeczucie.
-Wszyscy ze Slytherinu. I jedna dziewczyna z Hufflepuff. Pomalowała mi twarz jakbym szła na wojnę. Taka jedna z Gryffindoru pomagała mi to zmyć. Tragedia jakaś. Wyglądałam jak stara wiedźma. – jęknęła na wspomnienie pomalowanej twarzy.
-To się nazywa makijaż Zirothie. Ma – ki – jaż. – powtórzył dla pewności, czy zrozumiała.
-No wiem, ale no... To było okropne.
-Kto tu jest? – usłyszała nagle piskliwy głos za swoimi plecami.
-Muszę kończyć, ktoś tu wszedł. Trzymaj się Anthi.
-Do następnego.
Rozejrzała się wokół siebie, ale nikogo nie zobaczyła.
-Kim jesteś? – usłyszała. Tym razem popatrzyła w górę. Nad nią unosił się duch dziewczyny.
-Ja? Ja jestem Zirothie. – cofnęła się.
-Przyszłaś się ze mnie ponabijać, co?!
-Co? Ja? Nie... – próbowała powiedzieć, ale znów poczuła jak nadchodzi jej stan lękowy. Zaczęła szybciej oddychać.
-Odpowiadaj! – krzyknął duch. Twarz kobiety znalazła się tuż przed twarzą dziewczynki. W oczach zmory Zirothie ujrzała przerażającą ciemność. Jej nogi zaczęły drętwieć, z ręki wypadł jej dzwonek marudnych. Po plecach spłynął zimny pot. Czym prędzej uciekła z łazienki. Wybiegając wpadła na grupę ślizgonów., upadając potłukła sobie nadgarstek.
-Co jest Rath, zgubiłaś się na swoim piętrze? – zapytał jeden z nich podnosząc dziewczynę . Po tym jak pomógł jej otrzepać się z kurzu, popchnął ją na swojego kolegę. Wszyscy byli od niej wyżsi o głowę. Jeden po drugim odpychali Zirothie do siebie jak piłkę. Przy okazji, niby przez przypadek uderzali ją po żebrach i brzuchu.
-Zostawcie mnie! – krzyczała, ale im bardziej się złościła, tym oni mieli większy ubaw. W końcu jeden z nich chwycił Zirothie za szatę i pociągnął ją do łazienki, z której właśnie wybiegła.
-Nie! Błagam nie! Nie rób tego! Wypuść mnie! – zaczęła płakać.
-Ale z ciebie oferma. Nie powinni cię w ogóle przyjmować do tej szkoły. Siedź tam razem z tym duchem! – krzyknął na dowidzenia, zatrzaskując za sobą drzwi. Zirothie próbowała je otworzyć, ale bezskutecznie. Ślizgoni przytrzymywali drzwi, żeby się nie otworzyły. Nagle przed oczyma Zirothie pojawiła się ciemność. Sama nawet nie wie kiedy straciła przytomność...
Ocknęła się czując na swojej twarzy wodę. Powoli otworzyła oczy. Stan lękowy się nie skończył. Każde mrugnięcie powiekami wywoływało potężny huk w jej głowie. Świat zaczął się kręcić powodując u niej odruch wymiotny. Przekręciła się na lewy bok, by swobodnie zwymiotować. Gorzki posmak żółci pozostał na jej języku.
-Znowu... – szepnęła przecierając usta rękawem. Tysiące myśli napływały jej do głowy. Nie wiedziała co ma ze sobą zrobić. Rozglądnęła się wokół. Cała łazienka była zalana. Zdziwiła się, dlaczego tak późno się zorientowała. Postanowiła znaleźć źródło tej powodzi. Duch jęczącej Marty odkręcił wszystkie możliwe krany w łazience. Zirothie pomyślała, że powinna z tym coś zrobić, ale nie miała siły by się podnieść. Znowu opadła na lewy bok. Kątem oka dostrzegła swój dzwonek marudnych. Postanowiła się do niego podczołgać. Mały, zielony kamyk leżał wśród odłamków rozbitego lustra. Schowała go do kieszeni. Znowu popatrzyła na kawałki wypolerowanego szkła.
-„Zrób to, przecież znasz sposób.” – usłyszała w swojej głowie.
-„Nawet nikt nie będzie płakał.” – czarne myśli nie dawały jej spokoju.
-„Co taka oferma jak ty, robi w takiej szkole?”
-„Nie dasz sobie rady.”
-„Jesteś nikim.”
Kolejna fala łez spływała po jej policzkach. Głowa huczała od samobójczych myśli. Czarne chmury zebrały się właśnie nad jej głową i nic nie zapowiadało natychmiastowego rozpogodzenia. Chwyciła największy kawałek szkła. Powoli rozcięła skórę na nadgarstku. Od razu zobaczyła krew. O dziwo spodobało jej się to. I wszystkie głosy ucichły. Zrobiła to drugi raz. Poczuła lekkie pieczenie rozciętego naskórka. Bolało mniej niż przed chwilą jej dusza.

-„Może to jest jakiś sposób” – pomyślała tworząc trzecie nacięcie. Po nim kolejne... I kolejne... Aż naliczyła ich trzydzieści sześć. Wokół niej rozpościerała się duża kałuża krwi, która powoli zaczęła wypływać razem z wodą przez drzwi. Zrobiło jej się zimno i słabo. Świat znowu zaczął wirować. Znowu zwymiotowała. Ostatnie co usłyszała, to krzyk jakiejś dziewczyny. Po chwili ktoś wbiegł do łazienki. Był to chłopak. I miał rude włosy. Zirothie przestraszyła się, że to był Fred, ale nie zdążyła już nic powiedzieć. Zapadła w ciemność.

poniedziałek, 4 maja 2015

7 Rozdział - Stany lękowe

Przez następne dni Zirothie unikała swojego nowego znajomego. Dalej czuła pewną gorycz w sercu, która przypominała jej o niekontrolowanym wybuchu bezpodstawnej złości. Przytulała do piersi swoje książki i zamyślona podążyła na lekcję transmutacji.
-Zirothie, patrz pod nogi! Prawie mnie potrąciłaś. – usłyszała znajomy głos. Ocknęła się z zadumy i zobaczyła przed sobą Hannah. Miała na sobie swoją czarodziejską szatę, z naszytym logo Hufflepuffu.
-Cześć. Przepraszam, zamyśliłam się.
-Uważaj na siebie. Irytek stoi za zakrętem i rzuca w uczniów jakaś zielonkawą mazią. W ogóle jak ty wyglądasz? – zapytała dziewczyna, oglądając twarz Zirothie.
-Co jest nie tak, to moja normalna twarz.
-Masz wielkie sińce pod oczami. Spałaś coś w nocy?
-Tak trochę... – skłamała. Po powrocie z feralnego spaceru nie zasnęła aż do świtu i teraz najchętniej wróciłaby do łóżka.
-Chodź ze mną, akurat mam trochę wolnego czasu.
-Gdzie mnie ciągniesz? – zapytała. Zdecydowanie nie lubiła się w ten sposób poruszać.
-Do łazienki. Tutaj nie zrobię ci makijażu.
-O nie... – jęknęła.
Nie wiedziała jak się przed tym obronić. Po chwili miała już na sobie cienie do powiek i kilogramy pudru. Przejrzała się w lustrze.
-Wyglądam okropnie... – jęknęła.
-No co ty, nie znasz się.
-Muszę do łazienki. Idź już na lekcje, ja cię dogonię.
-No dobra, ale zostaw ten makijaż. Z tymi cieniami naprawdę wyglądałaś potwornie.
Kiedy Hannah zamknęła za sobą drzwi Zirothie oparła się o umywalkę. Popatrzyła w lustro i poczuła lekkie mdłości.
-„Co ja tu robię?” – pomyślała. Wtedy do łazienki weszła Hermiona.
-Zirothie! Co ci się stało? – jęknęła.
-Błagam cię, pomóż mi. Masz może chusteczki? Dopadła mnie Hannah. – do oczu napłynęły jej łzy.
-Spokojnie, coś na to poradzimy. – powiedziała Hermiona przeszukując swoją torbę.
Po kilkunastu minutach udało się usunąć cały puder i cienie do oczu.
-Dzięki ci. Masz u mnie przysługę.
-Chodźmy na lekcje, zaraz się zacznie transmutacja.
Dziewczyny pospiesznie wyszły z łazienki. Na korytarzu panował niemały chaos,  Irytek ubrudził zielonkawą mazią pierwszoroczniaków.
-On jest obrzydliwy, dlaczego go tu jeszcze trzymają?! – załkała jakaś rudowłosa dziewczyna.
Dziewczyny wbiegły do sali lekcyjnej, nauczycielki jeszcze nie było i wszyscy uczniowie korzystając z okazji wymieniali się informacjami na swój temat.
-Tam jest wolne miejsce. Ja usiądę z przodu. – powiedziała Hermiona wskazując jakąś ławkę w środku rzędów. Siedziały przy niej dwie dziewczyny. Jak się później okazało, obie dzieliły z Zirothie pokój.
-Ty serio nie kojarzysz, że mieszkamy razem? – zapytała Lavender. Dziewczyna z lokami równie bujnymi jak Hermiona.
-Ja... Nie czuję się najlepiej. I ostatnio jakoś na nic nie zwracam uwagi. – wytłumaczyła się Zirothie.
Lavender i Paravti popatrzyły na siebie, a później na Zirothie. Już miały coś powiedzieć, kiedy do Sali wkroczyła profesor McGonagall. Zirothie od razu zauważyła, że ta kobieta wyróżnia się spośród nauczycieli. Stąpała wyprostowana, stanowczo, ale z pewna gracją. Jej wzrok wskazywał na wielką pewność siebie.
Na początku lekcji wszyscy uczniowie dostali ostrzeżenie, że jeżeli będą rozrabiać, będzie to ich ostatni dzień w klasie. No cóż. Cisza jaka po tym zapanowała była tak uporczywa, że każdemu dzwoniło w uszach.
-Na początek będziemy próbowali od prostych i małych rzeczy. Panie Longbottom proszę wziąć pudełko z pierwszej ławki.
Pyzowaty chłopak wstał i poczłapał do wskazanego stołu i chwycił małe pudełeczko. Okazało się, że były w nim zapałki. McGonagall poleciła rozdać wszystkie uczniom. Każdy próbował zamienić swoją zapałkę w igłę do nici. Nauczycielka nagle zmieniła się w kota i usiadła na swoim biurku. Bacznie obserwowała klasę. Część z uczniów wpatrywało się w nią z otwartymi ustami, w tym Zirothie. Nigdy nie widziała tak zaawansowanej magii.
Nagle do sali wbiegło dwóch pierwszoroczniaków. Ten sławny chłopiec, o którym wszyscy szeptali wraz ze swoim rudym kolegą.
-„To chyba ten Ron.” – pomyślała Zirothe i spuściła wzrok. Znowu przypomniała jej się rozmowa z Fredem. Powoli analizując swoje myśli, starała się wyobrazić inne zakończenia tego spotkania. Chłopcy zajęli już miejsca, a uwagę McGonagall zwróciła właśnie Zirothie.
-Panno Rath, czy mogłaby pani wrócić na lekcję? – zapytała.
-Oczywiście. – powiedziała z uśmiechem dziewczyna. Była z siebie zadowolona. Od dawna zauważyła, że ma bardzo szeroką podzielność uwagi. Potrafiła się skupić na swoich myślach jednocześnie słuchając tego, co ktoś do niej mówi. Wyprostowała się i znowu celowała różdżką w swoją igłę. Pani profesor wróciła do swojej poprzedniej postaci, a uczniowie do końca lekcji starali się zmienić swoje zapałki. ale tylko Hermionie się to udało.
Kolejną lekcją była lekcja eliksirów. Zirothie była lekko nieobecna, ponieważ za oknem zobaczyła niebieskiego ptaka, który akurat usiadł na parapecie. Ocknęła się kiedy profesor Snape pytał o coś tego chłopaka, o którym wszyscy mówili. Bezradny jedenastolatek cały czas odpowiadał, że nie ma pojęcia o co chodzi profesorowi. Stracił u niego jeden punkt.
Zirothie poczuła, że ona też nie będzie miała lekko z tym nauczycielem. Później profesor kazał im wykonać zadanie. Zirothie była w parze z jakąś ślizgonką, która nie odzywała się do niej. No, może z wyjątkiem pojedynczych rozkazów, które miały na celu poprawne wykonanie zadania. Kiedy na jednym ze stanowisk z głośnym hukiem wybuchł jeden z eliksirów, nauczyciel bardzo rozgniewał się na uczniów Gryffindoru, ale ujemne punkty znowu dał tamtemu chłopakowi.
-„Czemu on go tak nienawidzi?” – zdziwiła się. Było to dla niej niepojęte. Już wiedziała, że na pewno podpadnięcie temu czarodziejowi nie wróży nic dobrego. Poczuła ucisk w gardle. Tak właśnie objawiały się jej stany lękowe.
-Zirothie uspokój się. – szepnęła nabierając powietrza.
-Psychiczna... – warknęła jej sąsiadka.
Na szczęście zanim jej napad paniki na dobre się rozpoczął lekcja zdążyła się skończyć. Zirothie pobiegła do łazienki. Miała nadzieję, że nikogo tam nie spotka. Jej serce zaczęło walić jak szalone, niemal czuła jakby zaraz miało wyskoczyć jej z piersi. Na karku poczuła krople zimnego potu, zaczęło jej brakować powietrza.
-Zirothie... Uspokój się... – postanowiła się doprowadzić do porządku. Niestety zanim doszła do siebie minęło dobrych dwadzieścia minut. Jej nogi były jak z waty, a ona sama poruszała się jakby za chwile miała się przewrócić. Minęło jej to dopiero przy końcu korytarza.
-Opuściłaś lekcję... W pierwszy dzień... Co teraz? – powtarzała do siebie. Po dłuższym procesie obudzenia swoich szarych komórek i kreatywności w mózgu, wpadła w końcu na genialny pomysł.
-Dumbledore!
-O ktoś mnie szukał? – usłyszała nagle. Z końca korytarza wyłonił się dyrektor szkoły. – O witaj Zirothie.
-Profesorze mam problem. Chciałabym porozmawiać. – powiedziała dziewczyna.
-Co się dzieje?
-Ja... Mam chyba stany lękowe. Zawsze kiedy się czegoś boję zaczyna mi brakować powietrza, moje serce tłucze się jak szalone, cała się pocę.
-To dlatego nie ma cię teraz na lekcji zaklęć?
-No właśnie... Czy jest na to jakiś magiczny sposób?
-Zirothie, nie na wszystko są magiczne sposoby. – rzekł stary dyrektor.
-Panie profesorze musi coś być... Ja... Ja właśnie nie mogłam wysiedzieć na lekcji eliksirów. Ten nauczyciel jest przerażający.
-Profesor Snape? – stary magik cicho się zaśmiał.
-Tak.
-No cóż Zirothie, nie na wszystko są eliksiry, ale zapytam profesora Snape’a o jakiś specyfik. – mrugnął do niej porozumiewawczo. Wyciągnął z rękawa kawałek pergaminu i zaczął na niej coś pisać. Po chwili wręczył jej zwitek papieru i polecił wrócić na lekcje.
-„Zirothie Rath przeprasza za spóźnienie, zagadał ją natrętny dyrektor. Albus Dumbledore.”- przeczytała na głos. Kiedy podniosła wzrok dyrektora już nie było. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Po dwóch minutach Zirtohie znalazła salę, w której odbywały się zajęcia z zaklęć. Wzięła głęboki oddech i weszła do środka. Gryffindor właśnie miał lekcję z Krukonami. Wszyscy na nią spojrzeli. Poczuła się niezręcznie. Postanowiła wytrzymać ciekawskie spojrzenia i starając się wyprostować powoli podeszła z informacją do nauczyciela.
-Dobrze, usiądź. – powiedział profesor.
Całą lekcję się uśmiechała. Miała dobry humor i cały czas myślała nad tym, w jaki sposób dyrektor spróbuje jej pomóc. I czy w ogóle powie Snape’owi o co chodzi.
Wieczorem wszyscy uczniowie udali się do Wielkiej Sali na kolację. Zirothie siedziała na końcu stołu nie odzywając się do nikogo. Na swój talerz nałożyła jajecznicę i powoli zaczęła ją przeżuwać.
-Cześć Zirothie, wszystko gra? Cały dzień cię nie widziałem.
Kiedy to usłyszała prawie zakrztusiła się jedzeniem.
-Hej, wiem, że jestem przystojny, ale żeby od razu chcieć się udusić na mój widok, to lekka przesada. – zaśmiał się Fred.
-Nie pochlebiaj sobie. – mruknęła dziewczyna wycierając buzię rękawem.
-Widzę coś dziś nie masz humoru. Wszystko gra?
-Tak.
-Jakoś mnie się nie wydaje. Słyszałem, że Gryffindor stracił punkty u Snape’a.
-Harry Potter. – szepnęła.
-No cóż, my też zawsze u niego tracimy punkty. Słuchaj, chciałem porozmawiać.
-A ja nie. – ucięła krótko.
-Ale tam nad jeziorem... –zaczął.
-Fred, ja nie chcę rozmawiać. – jęknęła.
-No dobrze... Chciałem tylko powiedzieć, że gdybyś potrzebowała porozmawiać z kimś... O problemach czy coś... To możesz na mnie liczyć.
-Dzięki poradzę sobie.
-Czemu jesteś taka niemiła.
-Nie miałam najlepszego dnia.
-Przedtem powiedziałaś, że wszystko w porządku.
-Bo było, zanim podszedłeś. – powiedziała Zirothie. Dopiero potem ugryzła się w język. Poczuła się strasznie. Wcale tak nie myślała.
-Eh... – westchnął chłopak – No dobrze. Gdybyś czegoś potrzebowała to wiesz gdzie mnie szukać. – powiedział wstając. Na swoje miejsce wrócił jakby nieco mniejszy niż przedtem. Musiał czuć się fatalnie po tym co mu powiedziała.
Zirothie odprowadziła go wzrokiem. Fred usiadł obok swojego brata. Dopiero teraz Zirothie zobaczyła, że są identyczni. Przez chwilę patrzyła na kolegę, aż do momentu kiedy on odwrócił wzrok i ich spojrzenia spotkały się. Odruchowo opuściła głowę. Nie zdążyła zauważyć, jak tamten się do niej uśmiechnął.
Kiedy skończyła jeść jajecznicę zabrała ze stołu dwa jabłka  i poszła do swojego dormitorium. W pokoju dziewczyny zaproponowały jej pogaduchy, ale niespecjalnie miała na nie ochotę. Położyła się na łóżku i co chwilę gryząc jabłko czytała książkę do eliksirów. Kiedy skończyła swój owoc, sięgnęła po cukierki. Lektura tak ją wciągnęła, że nie zauważyła kiedy pochłonęła całą paczkę słodyczy.

Uśmiechnęła się. Kiedy mieszkała na dworcu, nawet nie wiedziała jak smakuje zwykły cukier. Zamknęła księgę i pogrążyła się w marzeniach. 

6 Rozdział - Spacer przy świetle Księżyca

Pokój wspólny Gryffonów był bardzo przytulny. Wyglądał jak salon, w którym było mnóstwo foteli dla gości. Ślady użytkowania wskazywały na to, że Gryffoni lubili tam spędzać wolne chwile. Porozrzucane książki oraz prywatne przedmioty świadczyły o tym, że wszyscy użytkownicy tego miejsca mają do siebie zaufanie. Zirothie z chęcią by oglądnęła więcej, ale była zbyt zmęczona i oczy same jej się zamykały. Nie była w stanie dostrzec nawet koloru ścian.
-„Może to kwestia kiepskiego oświetlenia.” – pomyślała.
Dormitorium również było całkiem przyjemne dla oka. Pięć łóżek z baldachimem, przy każdym oknie czerwone zasłony. Kształt komnaty wskazywał na to, że zdecydowanie to była wieża. Okna przysłoniętymi czerwonymi zasłonami, wychodziły na wielkie jezioro, przez które przedtem przeprawiali się pierwszoroczniacy. Zirothie ku swojemu zadowoleniu zauważyła wszystkie swoje bagaże. Były położone przy łóżku, które stało równolegle do okna.
-„Cudownie, może będzie można podziwiać gwiazdy.”
Schyliła się do swojej walizki, aby znaleźć w niej coś w czym mogłaby spać. Oczywiście, że zapomniała o piżamie. Tak dawno jej nie używała. Po chwili zdała sobie sprawę z tego, że zapomniała też o środkach dodatkowej higieny. Miała ze sobą mydło, szampon, pastę i szczoteczkę do zębów, ale nic po za tym. Dziękowała Bogu, że nie zapomniała o ręcznikach.
-„Nie jestem aż tak niemądra jak na dzieciaka.” – pochwaliła się w duchu.
Razem z nią w pokoju były jeszcze cztery dziewczyny. Ale Zirothie nawet nie zdążyła ich zapytać o imiona. Położyła głowę na poduszce, twarzą do gwiazd. Nawet się nie zorientowała kiedy zasnęła.
Jej sen był bardzo dziwny. Na samym początku słyszała przerażający śmiech, który po chwili przerodził się w wycie. Jakaś kobieta krzyczała z bólu. Zirothie nie widziała jej twarzy. Widziała tylko jak owa kobieta tarza się we własnej krwi. Razem z nią byli też inni ludzie. Mnóstwo ludzi, wijących się z bólu się we własnej krwi. Wyglądali strasznie. Ich ciała wyginały się pod nieludzkim kątem. Zirothie znów wśród twarzy dojrzała kobietę, na którą zwróciła uwagę na początku.
-Zirothie... – szepnęła jej imię. Jej głos był taki znajomy...
Od razu się obudziła. Była cała mokra od potu, jej serce bardzo przyspieszyło, co wywołało u niej atak duszności.
-Pierdolona astma... – jęknęła.
-Czy ty zawsze tak klniesz? – zapytała dziewczyna, która zaczepiła ją na ulicy Pokątnej. Zirothie nawet nie zwróciła uwagi na to, że to ona mieszka z nią w jednym dormitorium.
-Odczep się, co?
-Wszystko w porządku? Krzyczałaś... – powiedziała natrętna dziewczyna. Zirtothie próbowała sobie przypomnieć jak ona ma na imię, ale za nic w świecie nic nie przychodziło jej do głowy.
-Tak, to tylko sen. – powiedziała. – Pójdę się przejść.
-Nie wolno ci.
-Bo co?
-Mogą cię wywalić. – pisnęła brunetka.
Zirothie wzruszyła tylko ramionami, wzięła swoją różdżkę i wyszła z komnaty. Szła ciemnym korytarzem. Trzymając różdżkę w prawej dłoni starała sobie przypomnieć zaklęcie przywołujące światło. Czytała o nim w książce zaklęć, którą poleciła jej Hermiona.
-Hermiona. – klepnęła się w czoło. Dopiero teraz przypomniała sobie, że tak miała na imię tamta dziewczyna.
-Zirothie skup się. To musi być coś prostego. Światło... Jasność... To na pewno ma coś wspólnego z łaciną... Czytając zaklęcia kojarzyłaś je z łacińskimi nazwami. No skup się idiotko! – szeptała do siebie.
-Kto tu jest? – usłyszała nagle. Zamarła. Nie wiedziała czy natknęła się na ucznia, czy na nauczyciela. Albo co gorsze, na strasznego woźnego, który samym wyglądem powinien zarobić koło pięćdziesięciu lat w ciężkim więzieniu.
-Lumos... – usłyszała i zobaczyła w drugim końcu korytarza promyk światła.
-Lumos... To takie proste... – szepnęła.
-Zirothie to ty? – zapytał czyjś głos.
Była przerażona. Nie wiedziała jak ktoś mógł ją rozpoznać z takiej odległości. Najgorsze było to, że przecież nikt jej tu nie znał.
-Zirothie to ja, Fred. – usłyszała.
-Nie znam żadnego Freda. – powiedziała zakrywając usta dłonią.
-„No pięknie, właśnie się zdradziłaś kretynko.” – skarciła się w myślach.
-Gratulowałem ci ślizgu na uczcie powitalnej.
-Ach... – westchnęła Zirothie – To tylko ty.
Po chwili Fred do niej podszedł. Miał krótkie rude włosy. W nikłym świecie wydobywającym się z jego różdżki Zirothie zobaczyła jego brązowe oczy. Były lekko zaczerwienione.
-Co ty robisz poza dormitorium? Mogą cie wywalić. – zapytał.
-A ty?
-Ja... Eee... Nie mogłem... Nie mogłem spać. – wydukał drapiąc się po czole..
-Ja też... – powiedziała dziewczyna i spuściła wzrok. Wiedziała, że jej rozmówca nie był z nią szczery.
-To co? Może spacer?
-Spacer? Z tobą?
-Chyba się mnie nie boisz?
-Nie... – dziewczyna wzruszyła ramionami - To gdzie idziemy?
-Daj mi rękę. W zamku lepiej być niewidocznym. Wiesz... Obrazy mogą cię obserwować i wszcząć alarm. – powiedział.
Zirothie niechętnie podała piegowatemu chłopakowi swoją dłoń. Fred poprowadził ją aż do wyjścia z zamku.
-Fred, gdzie idziemy? – niecierpliwiła się.
-Zobaczysz, spodoba ci się.
Szli kilkanaście minut w milczeniu. Jej przewodnik doprowadził ją do wielkiego dębu, nad samym brzegiem jeziora. O tej porze księżyc odbijał się w jego tafli, oświetlając wszystko wokół. Dziewczyna puściła jego rękę. Usiedli pod drzewem.
-Dlaczego przyszliśmy tutaj?
-Myślałem, że to miejsce ci się spodoba. Jest całkiem ładne. Zwłaszcza o tej porze.
-Przepraszam, jest ładne.
-Za co przepraszasz?
-Czasami zadaję za dużo pytań. Nie wiem nic o tym świecie... Wiesz, o tym magicznym. Staram się zrozumieć po prostu czarodziejów, ale czuję się tu dziwnie. Jakbym nie była w domu. – odpowiedziała zakłopotana.
-Rozumiem. Jeśli chcesz, to mógłbym ci pomóc.
-Naprawdę? – Zirothie się uśmiechnęła. Rzadko rozmawiała z innymi ludźmi, a rozmowa z Fredem bardzo jej się spodobała. Zaczynała lubić tego chłopaka.
-Oczywiście. Fred Weasley, do usług.
-Weasley? Twój brat jest w pierwszej klasie? – Zirothie zmrużyła oczy starając się przypomnieć sobie czy to właśnie to nazwisko usłyszała na ceremonii przydziału.
-No tak, Ron. Mój młodszy braciszek. Mamy się nim opiekować.
-Mamy?
-No ja i moi bracia. Mam ich jeszcze czterech. I jedną siostrę.
-Aż czterech? I wszyscy są w Hogwarcie?
-Niezupełnie. Bill i Charlie już skończyli szkołę. Bill pracuje w Egipcie, dla banku Gringotta, a Charlie opiekuje się smokami w Rumunii. Percy jest na 5 roku. Wiesz, to ten pajac, co jest prefektem. – wyliczał.- George, mój brat bliźniak, na pewno go rozpoznasz kiedy go zobaczysz. No i Ron. Ten mały rudzielec, który tak się bał tiary przydziału. Za rok do szkoły jeszcze przyjdzie moja siostra Ginny. Jest całkiem fajna, może się zaprzyjaźnicie. – uśmiechnął się. – A ty masz jakieś rodzeństwo?
-Siostrę... – jęknęła.
-Też jest w Hogwarcie?
-Nie.
-W jakiejś innej szkole?
-Nie wiem.
-Jak możesz tego nie wiedzieć?
-Nie mam ochoty o tym rozmawiać. – ucięła krótko dziewczyna, odwracając głowę w drugą stronę. Tak naprawdę chciała ukryć łzy wywołane wspomnieniem siostry. Poczuła znajome uczucie goryczy w sercu. Niewidzialna siła zaczęła ściskać ją od środka. Wstała, zaraz po niej wstał Fred.
-Ej Zirothie, przepraszam, jeżeli cię uraziłem. – Fred położył jej rękę na ramieniu.
-Możesz mnie zostawić w spokoju?
-Chcesz tu zostać sama?
-Tak.
-To nie jest dobry pomysł.
-Idź stąd. – Zirothie zbierało się na płacz.
-Zirothie.
-No już! Proszę! Idź sobie i zostaw mnie w spokoju. – zaczęła machać rękami. Rozpłakała się na dobre.
-Zirothie... – Fred po prostu podszedł do niej i przytrzymał jej ręce. – Już dobrze.
-Nic nie jest dobrze... – jęknęła zapłakana. Oparła głowę na jego piersi pozwalając by łzy kapały na jego koszulkę. Fred nie miał nic przeciwko i po chwili przytulił dziewczynę.
-Przepraszam. – usłyszała.
Zirothie czuła się podle. Wiedziała, że Fred nie miał jej za co przepraszać, ale nie umiała się do tego przyznać. Czuła się mentalnie rozbita. Na małe kawałeczki.
-Wróćmy do zamku... – szepnęła przez łzy.
-Jesteś tego pewna?
-Tak.
-Wracajmy. – powiedział Fred biorąc głęboki oddech. Nie za bardzo wiedział co ma myśleć o zachowaniu swojej towarzyszki. Całą noc zastanawiał się, dlaczego wspomnienie siostry tak bardzo ją rozzłościło.



środa, 8 kwietnia 2015

5 Rozdział - Ślizgiem stulecia

Przepraszam za wszystkie błędy i niedociągnięcia, ale staram się pisać szybko. W niektórych rozdziałach możecie zobaczyć fragmenty z książki (właściwie z pdf) Harrego Pottera. Nie pytajcie dlaczego.

***

Zirothie wpatrywała się w swój bilet.
-Peron 9 i ¾... To chyba jednak żart. – powiedziała na głos. Popatrzyła na swoje bagaże. Przez ostatnie dni zdążyła już kupić walizki, do których spakowała książki i ubrania. Pomyślała, że to była strata czasu. Zmięła swój bilet i już miała wyrzucić go do kosza kiedy zauważyła niewysokiego chłopaka, który pchał wózek z bagażami. Na samej górze stosu walizek była wielka klatka z białą sową. Przyjrzała mu się bliżej. Zwykły nastolatek z czarnymi włosami, na nosie miał połamane okrągłe okulary. W jego zielonych oczach nawet z daleka można było dostrzec niepewność i przerażenie. Kroczył niepewnie przez dworzec. W końcu coś odwróciło jego uwagę. Teraz przyglądał się jednej rodzinie. Przynajmniej wyglądali jak jedna wielka rodzina. Absolutnie każdy jej członek miał rude włosy. Czterech chłopców, oraz jedna dziewczynka na czele ze swoją matką. Każdy z nich przeszedł przez ścianę pomiędzy peronem 9 oraz 10. Zirothie nie mogła uwierzyć w to co przed chwilą zobaczyła. Podeszła do ściany, za którą zniknęli tamci ludzie. Chciała dotknąć owej ściany, jednak kiedy tylko zbliżyła do niej rękę, ściana jakby się rozpływała pod naporem jej ręki. Rozglądnęła się wokół siebie. Absolutnie nikt na nią nie patrzył. Przeszła przez ścianę z zaciśniętymi powiekami.
Kiedy otworzyła oczy znajdowała się obok wielkiego pociągu z napisem „Hogwart Express”. Wielki czerwony, napędzany parą. Widziała kiedyś taki w jednej książce. Nie był tak wspaniały jak ten przed nią. Ogromna maszyna emitująca niezliczone kłęby pary wodnej.
-Cudo...
Zajęła miejsce w pustym przedziale. W duszy modliła się, żeby nikt się do niej nie dosiadł. Niestety po chwili drzwi od przedziału otworzyły się. Na początku ujrzała tylko krótkie i bardzo ciemne włosy. Dopiero potem zwróciła uwagę na twarz. Piegowata dziewczynka mniej więcej jej wzrostu usiadła obok niej.
-Cześć. Jestem Hannah. – powiedziała.
-Zirothie.
-Czy ten przedział jest wolny?
-Tak. – mruknęła Zirothie patrząc w okno.
-Wszystko w porządku? Wyglądasz na smutną.
-Tak, wszystko gra. Po prostu się boję. – odpowiedziała żałując, że nie ugryzła się w język. Odkrywanie się przed nieznajomymi nie należało do jej zwyczajów.
-Czego? Przecież jedziesz do Hogwartu.
-Nic nie wiem o Hogwarcie. Ani o magii.
-Spokojnie. Dużo czarodziejów przed przybyciem do Hogwartu nie ma pojęcia o magii. Ci z rodziny mugoli, przed dostaniem listu nawet nie podejrzewali, że istnieje coś takiego jak magia. Wszystkiego się nauczysz. – uspokajała ją nowa znajoma.
-Chyba masz rację.
-Na pewno mam. – zakończyła swoją wypowiedź bardzo stanowczo. Zirtothie odeszła ochota na rozmowę z tą dziewczyną. Nie zrobiła na niej najlepszego wrażenia.
-Jestem trochę zmęczona, obudzisz mnie jak dojedziemy? – zapytała.
-Jasne. Nie ma problemu.
Dziewczynka zamknęła oczy i przez następną godzinę udawała, że śpi. Do jej głowy napływało tysiąc myśli. Zastanawiała się jaki jest Hogwart, czy ludzie są tam mili, jacy są nauczyciele. I najważniejsze, jak w ogóle wygląda szkoła? Do tej pory nie miała okazji skorzystać z fenomenu edukacji społecznej. W szkole była tylko przez rok i to w klasie, w której nic konkretnego się nie nauczyła. Więcej czasu spędzała na zabawie z innymi dziećmi.

Po jakimś czasie Zirothie została szturchnięta przez swoją nową znajomą.
-Przebierz się w swoją szatę. Za niedługo Hogwart. – usłyszała.
Pospiesznie zmieniła ciuchy. Ze zdenerwowaniem i lekką ekscytacją czekała na koniec podróży.
- Pirszoroczni! Pirszoroczni tutaj! – usłyszała na peronie. Spojrzała w stronę skąd dobiegał głos. Ten człowiek był wyższy od niej chyba z trzy razy. Był bardzo włochaty i spod jego włosów z trudem można było dostrzec jego oczy. Machał małą naftową lampą ponad głowami innych pierwszoroczniaków.
-To Hagrid. Jest gajowym w Hogwarcie. – powiedziała jakaś dziewczyna stojąca w środku szeregu. Przez chwilę rozmawiał z jakimś chłopcem w czarnych włosach, ale Zirothie była zbyt podekscytowana, żeby teraz się na tym skupić. Kiedy ogromny przewodnik zebrał wszystkich nowych uczniów, ruszyli bardzo wąską i bardzo ciemną ścieżką. Drogę oświetlał jedynie mały płomyk z lampki Hagrida. W końcu dotarli do wielkiego, czarnego jeziora.
-Po czterech do łodzi, ani jednego więcej! – powiedział Hagrid podniesionym głosem, żeby wszyscy go słyszeli.
Zirothie poczuła ucisk w sercu. Panicznie bała się pływać. Nigdy tego nie robiła i bała się, że szybko by się utopiła. Nikt inny nie wyraził niezadowolenia z pomysłu by przeprawiać się łódkami do szkoły, toteż postanowiła zacisnąć zęby i nie dać po sobie poznać, że się boi. Z podniesioną głową weszła do jednej z łódek.
- Wszyscy siedzą? - krzyknął Hagrid ze swojej łódki. – No to... NAPRZÓD!
Zamek był naprawdę imponujący. Kolosalna twierdza, w nocy wydawała się bardzo piękna. Prawie w każdym oknie świeciło się światło. Zirothie była tak bardzo zapatrzona w budynek, że nie usłyszała kiedy gajowy krzyknął aby pochylić głowy. Poczuła jak gałązki bluszczu smagają ją po policzkach. Pospiesznie pochyliła się, ale poczuła jak jedna z gałęzi rozcina jej prawy policzek. Syknęła z bólu.
-Hej, co ty wyprawiasz? – zapytała dziewczyna siedząca naprzeciwko niej.
-Zagapiłam się. – przykładając dłoń do twarzy. Kiedy ją odchyliła zauważyła krew.
-„Normalka.” - pomyślała.
-Uważaj na siebie. – nawet nie usłyszała kiedy dziewczyna ponownie coś do niej powiedziała.
Po przeprawie łódkami i obejrzeniu zamku od strony zewnętrznej nowi uczniowie stłoczyli się w wielkim korytarzu.
-Pierwszoroczni proszę za mną. – na korytarzu zjawiła się wysoka kobieta z włosami upiętymi w kok.
-Pani profesor McGonagall. – przywitał się Hagrid.
- Dziękuję Hagridzie, już się nimi zajmę. – odpowiedziała, następnie kierując się do nowoprzybyłych - Witajcie w zamku Hogwart. Bankiet rozpoczynający nowy rok wkrótce się zacznie, ale zanim zajmiecie swoje miejsca w Wielkiej Sali, zostaniecie przydzieleni do domów. Ceremonia przydziału jest bardzo ważna, ponieważ podczas całego pobytu w Hogwarcie wasz dom będzie czymś w rodzaju rodziny. Będziecie mieć zajęcia razem z innymi mieszkańcami waszego domu, będziecie spać z nimi w dormitorium i spędzać razem czas wolny w pokoju wspólnym. - Są cztery domy: Gryffindor, Hufflepuff, Ravenclaw i Slytherin. Każdy dom ma swoją zaszczytną historię i z każdego wyszli na świat słynni czarodzieje i znakomite czarodziejki. Tu, w Hogwarcie, wasze osiągnięcia będą chlubą waszego domu, zyskując mu punkty, a wasze przewinienia będą hańbą waszego domu, który przez was utraci część punktów. Dom, który osiągnie najwyższą liczbę punktów przy końcu roku, zdobędzie Puchar Domów, co jest wielkim zaszczytem. Mam nadzieję, że każde z was będzie wierne swojemu domowi, bez względu na to, do którego zostanie przydzielone. Ceremonia przydziału odbędzie się za kilka minut w obecności całej szkoły. Zalecam wykorzystanie tego czasu na zadbanie o swój wygląd. – zakończyła zerkając wymownie na kogoś z pierwszego rządu.
Zirothie zaczęła myśleć nad ceremonią przydziału.
-„Ale jak to ma wyglądać? Jak to przed całą szkołą? Zrobią nam jakiś test? O Boże gdzie moja różdżka? Chyba jest w bagażach! A co będzie jak trzeba będzie jej użyć? Matko, wracam do domu! Natychmiast!!!” – jej głowa huczała od myśli. Jej wewnętrzną walkę przerwał zduszony okrzyk rówieśników. Spojrzała w stronę źródła ich zaskoczenia. Z jednej ze ścian jak gdyby nigdy nic wychodziły duchy. Dwa spośród nich nad czymś się mocno spierali. Mówili o jakichś szansach i chyba o jakimś innym duchu, ale Zirothie nie słuchała.
-Czyli o tym mówił Michael... – szepnęła.
-Dobrze się czujesz? – zapytał ją pyzowaty chłopczyk. Zirothie nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem.
Przed uczniami ponownie pojawiła się profesor McGonagall i wszyscy zebrani pomaszerowali za nią do Wielkiej Sali. Zirothie rozejrzała się po ogromnym pomieszczeniu. Jej uwagę od razu przykuł zaczarowany sufit. Pod sklepieniem wisiało tysiące zapalonych świeczek. Chwilę się na niego zapatrzyła. Wróciła do rzeczywistości, kiedy poczuła jak ktoś szturchnął ją ręką. Popatrzyła na człowieka , który to zrobił. Uśmiechnięty chłopak o płomiennie rudych włosach puścił do niej oczko i wskazał na grupę rówieśników, która była już w sporej odległości od niej. Wystraszona Zirothie postanowiła do nich podbiec. Niestety, jakiś człowiek, który siedział przy stole, w czarnozielonej szacie podstawił jej nogę w efekcie czego upadła na podłogę i całą drogę do końca sali pokonała ślizgając się na brzuchu. Wszyscy, którzy to widzieli wybuchli śmiechem. Niesamowity ryk przeszedł echem po komnacie. Dyrektor z trudem opanował sytuację uciszając rozbrykaną młodzież. Kiedy Zirothie wstawała, zeszkliły się jej oczy. Czuła gorąco, które właśnie pojawia się na jej policzkach. Spuściła wzrok i stanęła za jakimś chłopakiem w blond włosach. McGonagall ustawiła przed nimi stołek o czterech nogach. Na stołku spoczywała spiczasta tiara czarodzieja, wystrzępiona, połatana i okropnie brudna. Zirothie pomyślała, że ta czapka pasowałaby do jej poprzedniego wizerunku.
Nagle tiara poruszyła się. Szew w pobliżu krawędzi rozpruł się szeroko jak otwarte usta i tiara zaczęła śpiewać:
Może nie jestem śliczna,
Może i łach ze mnie stary,
Lecz choćbyś świat przeszukał,
 Tak mądrej nie znajdziesz tiary.
Możecie mieć meloniki,
 Możecie nosić panamy,
 Lecz jam jest Tiara Losu,
Co jeszcze nie jest zbadany.
Choćbyś swą głowę schował
Pod pachę albo w piasek,
 I tak poznam kim jesteś,
 Bo dla mnie nie ma masek.
Śmiało, dzielna młodzieży,
Na głowy mnie wkładajcie,
A ja wam zaraz powiem,
Gdzie odtąd zamieszkacie.
Może w Gryffindorze,
Gdzie kwitnie męstwa cnota,
 Gdzie króluje odwaga
 I do wyczynów ochota.
A może w Hufflepuffie,
 Gdzie sami prawi mieszkają,
 Gdzie wierni i sprawiedliwi
Hogwartu szkoły są chwałą.
A może w Ravenclawie
 Zamieszkać wam wypadnie
Tam płonie lampa wiedzy,
Tam mędrcem będziesz snadnie.
 A jeśli chcecie zdobyć
Druhów gotowych na wiele,
To czeka was Slytherin,
Gdzie cenią sobie fortele.
Więc bez lęku, do dzieła!
Na głowy mnie wkładajcie,
Jam jest Myśląca Tiara,
Los wam wyznaczę na starcie!
Młodzi ludzie po kolei siadali na krześle i mieli zakładaną Tiarę na głowę. W pewnym momencie przeczytano nazwisko, po którym wszyscy nagle zaczęli szeptać i każdy chciał zobaczyć owego człowieka. Niepozorny chłopak o czarnych włosach usiadł na krześle. Zirothie wydawało się, że gdzieś go już wcześniej widziała. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że to on był właścicielem białej sowy i to jego widziała na dworcu. Za jego okrągłymi okularami chowały się jego przestraszone zielone oczy. Zaczął coś szeptać do siebie. Wyglądał jakby modlił się o cud. W końcu po dłuższej chwili tiara wykrzyczała: „Gryffindor!” i po sali znów rozległ się gwar. Stół do którego podszedł chłopiec zaczął klaskać i krzyczeć z radości.
-„Chyba ktoś ważny...” – pomyślała dziewczyna.
-Zirothie Rath. – w końcu usłyszała swoje nazwisko. Niepewnie podeszła do małego stołka i usiadła na nim. Z zamkniętymi oczami czekała na wybór tiary. Czuła się jakby czekała na wyrok swojej śmierci.
-No, no. Duża odwaga... Inteligencja – no można by było spekulować... Wielki spryt... Pasujesz dziewczyno do wszystkich domów w Hogwarcie.
-Czy mogłabyś już skończyć? – zapytała niepewnie dziewczynka.
-Skończyć? Ja dopiero zaczynam. Czuję, że będą z tobą kłopoty. O tak, wszyscy cię zapamiętają...
-No skończ już... – powiedziała Zirothie otwierając oczy.
-Gryffindor!
Zirothie powoli podeszła do ogromnego stołu. Ludzie, którzy tam siedzieli również bili brawo i przywitali ją uśmiechami. Ona jednak usiadła na skraju i wlepiła swoje oczy w blat stołu. Ktoś ją szturchał i coś do niej mówił, ale ona nawet nie słuchała. Wzięła parę głębokich oddechów, żeby się uspokoić i podniosła swój wzrok. Naprzeciw niej siedział chłopak, na którego zwróciła uwagę wcześniej. Znowu się do niej uśmiechał.
-Hej Mała, wszystko z tobą w porządku? – zapytał.
Zirothie kiwnęła głową.
-No, to masz jakieś imię?
Znowu kiwnęła głową.
-Umiesz mówić?
To pytanie otrzeźwiło dziewczynę.
-Tak, mam na imię Zirothie.
-Piękny ślizg. Zawsze chciałem taki zrobić, ale zawsze zatrzymywałem się w połowie. Gratuluję. – powiedział rudowłosy.
-Daj mi spokój, ok? – powiedziała Zirothie znów spuszczając wzrok na blat stołu.
Kiedy wszyscy już zostali przydzieleni do swoich domów, znad stołu nauczycielskiego powstał dyrektor Hogwaru Albus Dumbledore.
-Witajcie! - powiedział. - Witajcie w nowym roku szkolnym w Hogwarcie! Zanim rozpoczniemy nasz bankiet, chciałbym wam powiedzieć kilka słów. A oto one: Głupol! Mazgaj! Śmieć! Obsuw! Dziękuję wam!
-O kurwa... – jęknęła Zirothie.
-Nie za młoda jesteś na takie słownictwo? – skarcił ją chłopak siedzący obok niej. Był całkowicie rudy i sprawiał wrażenie ważniaka.
-Odwal się co?
-Jestem prefektem, życzę sobie więcej szacunku. – odpowiedział jej.
Zirothie miała ochotę znów powiedzieć bardzo brzydko, ale nie do końca wiedziała kim jest „prefekt” w tej szkole i czy narażanie mu się jest dobrym pomysłem. Odwróciła głowę. Jej wzrok napotkał znowu napotkał na rudego chłopca, który przed chwilą gratulował jej ślizgu. Uniósł kciuk do góry i pokazał brodą na prefekta siedzącego obok niej. Lekko się uśmiechnęła.
Po całej kolacji cała sala odśpiewała hymn. Cała sala oprócz Zirothie. Ona tylko patrzyła z niedowierzaniem na innych.
-„Jak ktoś mógł wymyślić tak durny tekst hymnu?” – pomyślała.