niedziela, 9 lipca 2017

13 Rozdział - Zemsta Marcusa Flinta

Listopad był w tym roku bardzo zimny. Z okien zamku można było zobaczyć Hagrida jak oczyszcza oblodzone tyczki bramkowe na boisku. Rozpoczął się sezon quidditcha i uczniowie od kilku dni rozmawiali tylko o tym. Ponieważ Fred i George byli pochłonięci treningami Zirothie musiała sama pracować nad swoją mocą. Pani Pince była bardzo pomocna, wyszukała cztery książki, które Zirothie powoli zaczynała przeglądać. Dwie od razu odrzuciła. Peleryna niewidka w praktyce, Jak uszyć pelerynę.
-Nie podobają ci się? – zainteresowała się Pani Pince.
-Pewnie są ciekawe, ale szukam informacji o znikaniu ludzi.
-Och, ludzie nie znikają. Jeszcze Ministerstwo Magii nie zarejestrowało takiego przypadku.
-Tak, czy owak dziękuję. Mogę je zabrać do siebie? – Zirothie wskazała dwie pozostałe książki; Badania nad niewidzialnością, Jak stać się niewidzialnym.
-Oczywiście, podpisz tylko karty.
Zirothie spakowała wypożyczone książki do torby i ruszyła w kierunku wieży Gryffindoru. Po drodze minęła parę uczniów z Huffelpuff, którzy namiętnie całowali się w końcu korytarza. Skrzywiła się na samą myśl, że i ona kiedyś pozna „tego jedynego” i będzie musiała z nim wymienić się śliną.
-Ohyda. – powiedziała na głos za co została spiorunowana wzrokiem dziewczyny z domu Borsuka. Pospiesznie oddaliła swoje kroki. Na zakręcie wpadła na Irytka.
-Rath, Rath!  - krzyknął do niej.
-Zjeżdżaj!
-Powiedz samolot.
-Lot.
-Psujesz mi zabawę. – Irytek naburmuszony zacisnął wargi. Wyciągną zza kamizelki coś co przypominało różową bombę i cisnął nią w przestraszoną dziewczynę. Bomba powiększyła się kilkukrotnie i oblepiła Zirothie ciepłą różową mazią. – To za karę! – krzyknął i za śmiechem udał się męczyć kolejnych uczniów.
-Super. – jęknęła Zirothie strzepując kolorową maź z szaty.
-O Rath, wyglądasz uroczo! – zaśmiał się Marcus Flint, który przechodził tamtędy w towarzystwie kolegów.
-Zjeżdżaj! – ryknęła do niego Zirothie.
-Uważaj na język wredna szlamo. – syknął podchodząc do niej na niebezpieczną odległość. Zirothie nie znała znaczenia tego słowa, wiedziała tylko, że jest ono bardzo obraźliwe. W zasadzie nic co powiedziałby Marcus w kierunku Zirothie nie mogło być komplementem. Zirothie zgarnęła na dłoń trochę różowej mazi i z całej siły cisnęła nią w twarz Ślizgona. Czym prędzej uciekła z miejsca zdarzenia.
-Dopadnę cię Rath! – krzyczał Flint, ale Zirothie była już daleko. Słyszała jeszcze tylko śmiechy Ślizgońskich towarzyszy Marcusa.
-Ja się kiedyś wpakuję w kłopoty. – szepnęła do siebie.
-Kłopoty? A któż ich nie ma? – Zirothie na dźwięk tego głosu aż podskoczyła. Odwróciła się, lecz nie zobaczyła właściciela. Po chwili dostrzegła obraz na ścianie. Zza złotych ram uśmiechał się do niej rycerz ubrany w czarną zbroję. Zaczęła się uspokajać, choć serce nadal waliło jej jak szalone. Wycofała się do pokoju wspólnego. Gruba dama na początku nie chciała jej przepuścić.
-Poczekaj, zobacz jaki mam głos. – powiedziała i zaczęła piszczeć. Dosłownie piszczeć, Zirothie nigdy nie nazwałaby tego śpiewaniem. Kieliszek, który Gruba Dama trzymała w dłoni, za nic nie chciał pęknąć, więc został rozbity o mur, przy którym stała kobieta.
-Pięknie. – powiedziała dziewczyna. – A teraz Świński ryj, przepuść mnie. – syknęła. – Proszę. – dodała jednak po chwili.
Rama obrazu odsłoniła przejście do pokoju wspólnego.
-Zirothie, jak ty wyglądasz? – zdziwił się Dean.
-To pewnie Irytek. – powiedziała Lavender.
-Dokładnie. – powiedziała Zirothie uśmiechając się.
Po chwili do pokoju wspólnego wszedł Seamus zanosząc się śmiechem.
-Zirothie, Marcus cię szuka. Goni cię po całej szkole. – usiłował nie przewrócić się od śmiechu.
-Chyba potrzebuję pomocy... – jęknęła Zirothie.
-Dlaczego? – zainteresowała się Parvati.
Seamus zaczął opowiadać o tym, jak zobaczył Zirothie ciskającą różową maź prosto w twarz Marcusa.
-I ona wtedy uciekła! A on tam został wycierając oczy i krzycząc, że ją dopadnie! – nie mógł przestać się śmiać. Parę osób pogratulowało Zirothie, jednak znaleźli się też tacy, którzy ostrzegali ją przed zemstą ślizgonów.
Zirothie wzięła szybki prysznic i w magiczny sposób uprała swoje szaty. Zeszła do pokoju wspólnego już w normalnych ciuchach. Postanowiła usiąść na sofie, jak najdalej od rozmawiających Gryffonów. Chciała przeczytać książkę, którą wypożyczyła z biblioteki. Kiedy zagłębiła się w parę rozdziałów, poczuła dziwny dreszcz. Miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. I nie myliła się. Zaraz przed nią stał Fred, trzymał w ręce jakieś pudełko.
-Jak idzie rozpracowanie twojej mocy? – zapytał.
-Powoli. A jak wasze treningi? –Zirothie zrewanżowała się pytaniem.
-Oh... Wood stara się nas przerobić na maszyny do zdobywania punktów. Ostatnio stał się bardziej wymagający.
Zirothie nie wiedziała co powiedzieć. Zamknęła książkę i objęła ją ramionami.
-Słyszałem o Marcusie. – powiedział z  uśmiechem Fred.
-No tak, to nie było zbyt mądre...
-Ale zabawne. Hej, mam coś dla ciebie. – rudzielec potrząsnął małym pakunkiem.
-Dla mnie? Z jakiej okazji? – Zirothie niepewnie przyjęła podarunek.
-Bez okazji, otwórz. – ponaglał ją kolega.
Kiedy Zirothie otworzyła pudełko, musiała je odsunąć na kilkanaście centymetrów, bo zaczęły się z niego wydobywać zimne ognie. Pomyślała, że to głupi kawał, niemniej jednak rozbawiło ją to.
-Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać. – zachichotał Fred, najwyraźniej dobrze się bawiąc. – A teraz prezent właściwy. – powiedział odsuwając dno pudełka. Pod cienkim drewnem znajdowała się brązowa lornetka, ze złotymi wykończeniami.
-Lornetka?
-Pomyślałem, że przyda ci się na meczu quidditcha. Z reguły nie widać tam za wiele. To czarodziejska lornetka. Możesz przybliżyć obraz, oddalić, cofnąć, zobaczyć powtórkę, zwolnić akcję, przyspieszyć i parę innych bajerów.
-Jest ładna. – powiedziała Zirothie uśmiechając się. Nie wiedziała co ma powiedzieć. Wcale nie zamierzała iść na stadion w taki chłód, jednak ten prezent sprawił, że zaczęła się nad tym zastanawiać.
-Co tam gołąbeczki? – jak spod ziemi wyrósł obok nich George. – Fred, Wood chce z nami omówić strategię na jutrzejszy mecz.
-Znowu? Przecież znamy ją na pamięć.

Poranek był słoneczny, ale mimo to mroźny. Zirothie wstała dziś wcześniej niż zwykle, wzięła szybki prysznic i wyciągnęła swoje najlepsze ciuchy. Chciała wyglądać dobrze, sama nie wiedząc dlaczego. Przejrzała się w lustrze, jej włosy dawno nie widziały fryzjera. Próbowała je upiąć, niestety marnie jej to wychodziło. Postanowiła nie przejmować się swoim wyglądam. Spakowała do torby lornetkę, różdżkę i ciepły szalik.
W wielkiej Sali czuć było pieczone kiełbaski i inne smakołyki przygotowane przez zamkową kuchnię. Podniecony gwar zdradzał, że dziś wydarzy się coś wielkiego. Uczniowie zawsze byli podekscytowani każdym meczem quidditcha. Zirothie zajęła najbardziej oddalone miejsce od drzwi. Nałożyła sobie jajecznicę i wyciągnęła swoją książkę.
-Cześć, dawno nie było okazji do rozmowy. – zaczepiła ją Hannah. Była ubrana cała na pomarańczowo. – Wiesz, mamy nadzieję, że Gryffindor zwycięży.
-My też mamy taką nadzieję.
-Twój chłopak chyba jest pałkarzem, prawda? – zapytała.
Zirothie omal nie zadławiła się kolejnym kęsem.
-To ja mam chłopaka? – zdziwiła się ocierając łzy, które napłynęły jej do oczu z powodu kaszlu.
-No ten rudy, jeden z bliźniaków. – Hannah wskazała na miejsce, gdzie siedziała cała drużyna.
-To nie jest mój chłopak. Przyjaźnimy się tylko.
-Ahh, przepraszam. Bo wiesz, Irytek wspominał, że widział was poza murami zamku i pomyślałam...
-Ale to było dawno. Jakoś na początku szkoły.
-W każdym razie gdybyś chciała go oczarować, wiesz gdzie się zgłosić. Mam dużo różnych kosmetyków. Możemy podkreślić twoją urodę. – Hannah uśmiechnęła się bardzo sympatycznie. Zirothie odwzajemniła uśmiech.
-Jeżeli będę chciała go oczarować, to zgłoszę się do ciebie. – powiedziała, mając nadzieję, że Hannah odczepi się od niej. Wcale nie chciała paradować po szkole jak wymalowany klaun.
-Idę do swojego domu. Trzymamy za was kciuki. – odeszła trzymając w górze zaciśnięte kciuki.
-Dzięki. – rzuciła jeszcze Zirothie i dokończyła swój posiłek.
-O czym rozmawiałyście? – niespodziewanie podszedł do niej George.
-To chyba nie jest twoja sprawa.
-A jeżeli powiem, że widziałem jak patrzycie na Freda?
-To tym bardziej. – uśmiechnęła się Zirothie. – Chcesz ode mnie czegoś konkretnego?
-Właściwie to mam sprawę. Tylko to musi zostać między nami.
-To brzmi jak narodowy spisek.
-Poniekąd jest to spisek. Fred jest trochę rozkojarzony. Przez cały trening nie mógł skupić się na grze.
-Coś go martwi?
-Ty go martwisz.
Zirothie popatrzyła na rudzielca. Nie do końca wiedziała o czym on mówi.
-Nie bardzo rozumiem.
-Zirothie on się zakochał.
-On się zakochał... Czekaj, zaraz, co?! – Zirothie analizowała informację, którą przekazał jej George. Do tej pory z miłością spotkała się tylko na kartach książek, które ludzie przynosili jej na dworzec. Nie przypuszczała, że kiedyś może ją spotkać coś tak pięknego.
-On się zakochał we mnie? – zapytała nieśmiało.
-Inaczej by mnie tu nie było.
-No, ale co ja mam teraz zrobić?
-Nie podzielasz jego uczucia?
Zirothie milczała. Nigdy nie zaznała miłości, nawet od rodziny. A nawet jeżeli zaznała, to musiało to być dawno i niczego takiego nie pamiętała. George świdrował ją wzrokiem, więc po chwili namysłu odpowiedziała.
-Lubię go, bardziej niż innych, ale nie wydaje mi się, żeby to wystarczyło.
-Wiesz co Zirtohie, po prostu daj mu nadzieję...
-Mam kłamać? – oburzyła się nie czekając aż rudzielec skończy swoją wypowiedź.
-Albo mu ją odbierz.
Zirothie wstała i wybiegła z Wielkiej Sali. Tuż przed wejściem do zamku wpadła na Hagrida. Nawet się nie zatrzymała. Ominęła go i pobiegła nad jezioro. Zapłakana usiadła na kamieniu i wpatrywała się w taflę zamarzniętego jeziora.
-Zirothie? – za zamyślenia wyrwał ją głos, który tak dobrze już znała. Czuła się zakłopotana, nie wiedziała jak ma się zachować.
-Nie jesteś na meczu? – zapytała ocierając łzy rękawem kurtki.
-Mam jeszcze trochę czasu. Wszystko w porządku? Widziałem jak wybiegłaś ze śniadania.
-Źle się poczułam. Chodźmy na mecz, wszyscy na was liczą. – dziewczyna złapała Freda za rękę i pociągnęła za sobą w kierunku boiska.
-Zirothie zaczekaj! – Fred zatrzymał ją. – Czy George cię obraził?
Zirothie spojrzała na chłopca. Dopiero teraz zwróciła uwagę na to jak piękne są jego oczy. Zawsze patrzył na nią inaczej. To spojrzenie było zarezerwowane tylko dla niej. Poczuła lekkie ukłucie ciepła w okolicy serca. Uśmiechnęła się.
-Jeśli wygracie, to powiem ci co usłyszałam od twojego brata. – Zirothie przytuliła go, szybko odwróciła się na pięcie i odeszła.
-A jak przegramy? – usłyszała za sobą.
-Po prostu daj z siebie wszystko. – odkrzyknęła i pomachała do kolegi.

Obie drużyny wybiegły na boisko, w otoczeniu głośnych wiwatów. Sędziowała Pani Hooch. Stała pośrodku boiska, czekając na obie drużyny. Zirothie wyciągnęła swoją lornetkę i zobaczyła jak Olivier Wood i Marcus Flint z zaciekłością ściskają swoje dłonie. Wyglądali jakby chcieli sobie nawzajem połamać palce. Za jej plecami usłyszała podniecone głosy, odwróciła się i zobaczyła, że Ron i Hermina rozpostarli wielki transparent z napisem „Potter na prezydenta”. Zawodnicy dosiedli mioteł i wzbili się w powietrze.
-Angelina Johnson natychmiast przejmuje kafla... cóż za wspaniały ścigający, ta dziewczyna, no i przy tym taka ładna...
-JORDAN!
-Przepraszam pani profesor.
Lee Jordan był komentatorem, a profesor McGonagall kontrolowała jego popisy. Nie raz zdarzyło się, że musiała interweniować, kiedy Jordan zachwycał się urokami żeńskiej części składu Gryffonów.
- Świetne prowadzenie, zgrabny przerzut do Alicji Spinnet, to nowe odkrycie Olivera Wooda, w zeszłym roku była w rezerwie... z powrotem do Johnson i... nie, Gryfoni tracą piłkę, kapitan Ślizgonów, Marcus Flint przejmuje kafla i natychmiast podrywa się w górę... szybuje jak orzeł... zamierza strze... nie, Wood, obrońca Gryfonów, znakomicie wyłapuje kafla, oddaje Katie Bell, co za wspaniały zwód, ograła Flinta, już jest wysoko, nurkuje i... OCH!... to musiało zaboleć, tłuczek rąbnął ją w tył głowy... kafel w posiadaniu Ślizgonów... to Adrian Pucey szybuje ku słupkom bramkowym, ale... tak, zablokowany przez drugi tłuczek, podbity tam przez Freda albo George’a Weasleya, trudno powiedzieć, którego... w każdym razie to bardzo ładne zagranie pałkarza i Johnson znowu ma kafla, przed nią nie ma nikogo, rusza do przodu... naprawdę, mknie jak jastrząb... wyminęła pędzący ku niej tłuczek... słupki są już blisko... strzelaj, Angelino!... obrońca Bletchey nurkuje... nie trafia... GOL DLA GRYFONÓW!
Rozległy się radosne wiwaty Gryfonów i jęki zawodu Ślizgonów.
- Ruszajcie się! Śmiało! – usłyszała Zirothie.
- Hagrid! - Ron i Hermiona ścisnęli się, by zrobić Hagridowi miejsce obok siebie.
- Patrzyłem z mojej chaty - rzekł Hagrid, klepiąc wielką lornetę, wiszącą mu na szyi - ale to nie to, co być tutaj, w tłumie. Znicz jeszcze się nie pokazał, co?
- Nie - odrzekł Ron. - Na razie Harry nie ma wiele do roboty.
- Unika kłopotów, bardzo dobrze - powiedział Hagrid, podnosząc lornetkę do oczu i wpatrując się w plamkę na niebie. To samo zrobiła Zirothie. Ale w przeciwieństwie do innych, ona wpatrywała się w pałkarza drużyny Gryffonów. Przez lornetkę wydawał się bardziej umięśniony. Zirothie zastanawiała się czy to zasługa magii, czy po prostu wcześniej nie zwracała na to uwagi.
ŁUUUP! Ryk wściekłości wydarł się z gardeł Gryfonów na trybunach - Marcus Flint umyślnie zablokował Harry’ego, tak że ten ledwo się utrzymał na miotle, która zboczyła z kursu.
- Faul! - krzyczeli Gryfoni.
Pani Hooch skarciła ostro Flinta i zarządziła rzut wolny dla Gryfonów. Zrobiło się małe zamieszanie, a złoty znicz ponownie gdzieś zniknął.
- Usunąć go z boiska! Czerwona kartka! - ryczał Dean Thomas z tyłu trybun.
- O czym ty mówisz? - zdziwił się Ron.
- Czerwona kartka! W piłce nożnej pokazują ci czerwoną kartkę i musisz zejść z boiska!
- Ale to nie jest piłka nożna - przypomniał mu Ron. Hagrid poparł jednak Deana.
- Powinni zmienić przepisy. Flint mógł strącić Harry’ego z miotły.
Zirothie przewróciła oczami i znowu zaczęła wypatrywać przez lornetkę swojego ulubionego zawodnika.
Lee Jordan miał problemy z bezstronnością.
- Tak więc... po tym oczywistym i odrażającym oszustwie...
- Jordan! - warknęła profesor McGonagall.
- To znaczy... po tym jawnym, oburzającym faulu...
- Jordan, ostrzegam cię...
- No dobrze już, dobrze. Flint o mały włos nie zabił szukającego Gryfonów, co mogło się zdarzyć każdemu, to jasne, więc rzut wolny dla Gryfonów, wybija Spinnet, bez kłopotów, gra toczy się dalej, kafel wciąż w posiadaniu Gryfonów...
To się stało, gdy Harry uniknął jeszcze jednego tłuczka, który śmignął mu tuż koło głowy. Nagle jego miotła pochyliła się gwałtownie, tak że przez ułamek sekundy był pewny, że z niej spadnie. Ścisnął mocno kij dłońmi i kolanami. Jeszcze nigdy nie poczuł czegoś takiego.
To stało się ponownie - jakby miotła próbowała go z siebie zrzucić. Co się dzieje? Przecież Nimbus Dwa Tysiące nie może ni stąd ni zowąd postanowić, że będzie zrzucał z siebie jeźdźców. Harry zdał sobie sprawę, że miotła w ogóle go nie słucha. Nie mógł jej zawrócić. W ogóle nie mógł nią kierować. Robiła zygzaki w powietrzu, a co jakiś czas podrygiwała raptownie, co sprawiało, że z wielkim trudem utrzymywał się na kiju. Lee wciąż komentował.
Zirothie nie zwracała zbyt dużej uwagi na to co dzieje się na boisku, dopóki Hermiona nie potrąciła jej przez przypadek wybiegając z trybun. Wtedy zobaczyła Harrego, który nie może zapanować nad swoją miotłą. Wystraszyła się. Od razu pomyślała, że ktoś rzuca na Harrego zły urok. Wypatrywała lornetką czegoś dziwnego w sekcji trybuny dla Ślizgonów, jednak nikt nie wyglądał podejrzanie.
Nagle wybuchł pożar w sektorze dla nauczycieli i Harry odzyskał władzę nad miotłą. Szybował już w dół. Wszyscy zobaczyli, jak zakrywa sobie usta rękami, jakby miał zwymiotować - wylądował prawie na czworakach - zakaszlał - i coś złotego spadło mu na dłoń.
- Mam znicz! - krzyknął, wymachując nim nad głową.
Mecz zakończył się ogólnym zamieszaniem.

Zirothie czekała na drużynę w pokoju wspólnym. Po chwili chłopcy i dziewczyny wpadli do dormitorium z okrzykami radości. George podszedł do Zirothie i rzucił jej krótkie:
-Dzięki. – by ponownie zniknąć w tłumie.
Zirothie wypatrywała jego brata, jednak na próżno. Poczuła, że ktoś złapał ją za nadgarstek. Była to Fay Dunbar, przyciągnęła ją i szepnęła jej na ucho.
-Ktoś czeka na ciebie przed pokojem życzeń.
Zirothie pospiesznie wyszła z wieży Gryffindoru, jednak nie dotarła do Pokoju życzeń. Na schodach wpadła na Marcusa Flinta.
-No proszę. – uśmiechnął się Ślizgon.
Zirothie starała się uciec, jednak Flint był o wiele szybszy od niej. Dopadł ją tuż obok znienawidzonej przez nią toalety dla dziewczyn. Zasłonił jej usta dłonią, tak by nie mogła krzyczeć i wciągnął do ubikacji.
-Czego tu chcecie?! – niemal od razu po przekroczeniu progu łazienki, zza kranów i umywalek wypłynął duch Marty.
-Ona się z ciebie naśmiewa, przyszedłem ją ukarać. – krzyknął Marcus. Dziewczyna chciała potrząsnąć głową, jednak uścisk Ślizgona był zbyt silny. Marta zbliżyła się do Zirothie.
-Jesteś okropna! – krzyknęła, a jej oczy znów zmieniły się w ciemność, której tak bała się Gryffonka.

Zirothie była kompletnie sparaliżowana. Nie potrafiła się ruszyć, pomimo, że Marcus już dawno poluzował uścisk. Nadal zasłaniał jej usta, jakby bał się, że zaraz zacznie krzyczeć na alarm. Nie docierały do niej słowa ani Marcusa, ani przerażającego ducha jęczącej Marty. Serce niebezpiecznie przyspieszyło, każde mrugnięcie powiekami sprawiało jej ból. W głowie huczało jej od pulsującej krwi, a każdy wdech powodował kłucie w klatce piersiowej. Pod nosem poczuła ciecz i kątem oka zobaczyła, jak Marcus wyciera zakrwawioną dłoń o swoją szatę. Próbowała krzyczeć, jednak zabrakło jej tchu, upadła na mokrą podłogę. Od tego momentu docierały do niej tylko pojedyncze bodźce. Czuła, że Marcus pozbawia ją garderoby, lecz była zbyt spanikowana, żeby go powstrzymać. Spodziewała się najgorszego, jednak Flint w ogóle nawet nie dotknął jej bielizny. Za to na każdym odkrytym skrawku ciała zaczął wypisywać coś swoją różdżką. Zirothie czuła palący ból przy każdym dotknięciu różdżki. Po trzech minutach tortur straciła przytomność.

Obudziła się w skrzydle szpitalnym , zegar na ścianie wskazywał godzinę trzecią. Było ciemno, a pomieszczenie oświetlała tylko mała lampka naftowa ustawiona obok łóżka dziewczyny. Zirothie wygrzebała się z pościeli i próbowała wstać, jednak zakręciło jej się w głowie. Spojrzała na swoje ręce. Marcus wyrył na nich napisy: Szlama, Brudna krew, Mugolski bękart i jeszcze parę innych obraźliwych określeń. Po policzkach zaczęły płynąć jej łzy. Wróciła do pozycji leżącej i nakryła głowę kołdrą.
Około godziny czwartej nad ranem do skrzydła szpitalnego przyszła pani Pomfrey. Zirothie siedziała na łóżku otulona kołdrą. Oczy miała zapuchnięte od płaczu i bardzo chciało jej się pić.
-Jak się czujesz Zirothie?
-Chciałabym wrócić do swojego łóżka.
-Lekarstwo na blizny będzie gotowe dopiero za tydzień, do tego czasu możesz zostać tutaj.
-Ale to tylko blizny.
Pani Pomfrey podała jej lusterko. Na prawym policzku Marcus wyrył jej trzy głębokie szramy. Zirothie zamknęła oczy. Pomyślała, że przyjazd do Hogwartu to najgorsze, co ją do tej pory spotkało.
-Rano przyjdzie do ciebie dyrektor. Chce porozmawiać z tobą na temat Terrego.
-Terrego?
-Nic nie pamiętasz? To on ci to zrobił. Przyznał się do wszystkiego. Biedny Marcus Flint, był przerażony kiedy cię tu przyniósł. Od razu powiadomiliśmy dyrektora. Maltretowanie uczniów w Hogwarcie jest surowo zabronione i Tarry Harvis poniesie tego konsekwencje. Jutro mają go odebrać rodzice i trafi na obserwację w szpitalu św. Munga.
-Ale to Marcus mi to zrobił.
-Zirothie miałaś napad paniki. Na pewno kiedy zobaczyłaś jak Marcus cię tu niesie, pomyślałaś, że to on cię tak urządził. Terry do wszystkiego się przyznał. Nawet Jęcząca Marta potwierdziła, że to był on.
Zirothie czuła się skołowana. Już nie była pewna, czy to faktycznie dzieło Marcusa. Znów spojrzała w lustro.
-Jak długo spałam?
-Dopiero kilka godzin. Jest niedziela.
-Czy ktoś tu był, kiedy spałam? – Zirothie bardzo chciała wiedzieć, czy Fred dowiedział się, dlaczego nie dotarła pod Pokój Życzeń.
-Przykro mi. Poza Marcusem nikogo nie było.
Zirothie posmutniała. Wygląda na to, że George kłamał i Freda nawet nie obeszło zniknięcie dziewczyny. Sama nie wiedziała dlaczego, ale zrobiło jej się bardzo przykro. Zabrała ręcznik i poszła pod prysznic.

Około godziny szóstej do skrzydła szpitalnego przyszedł Marcus Flint. Zirothie wcale się go nie bała. Czuła narastającą w niej złość.
-Czego chcesz? – wycedziła przez zęby.
-Słyszałem, że się obudziłaś.
-Nie spałabym, gdybyś mnie nie oszpecił. – Zirothie wstała z łóżka.
-Przecież to nie byłem ja. – odpowiedział z najbardziej parszywym uśmiechem na jaki było go stać.
-O czym ty mówisz? – Zirothie omal nie rzuciła się na niego z pięściami. – Miej chociaż odrobinę ślizgońskiego honoru i przyznaj się.
-Nie muszę. Wspomnienie tych tortur od paru godzin gości w umyśle Terrego Harvisa. Biedaczek, zdaje się, że jutro wyleci ze szkoły.
-Przecież to byłeś Ty! – Zirothie zamachnęła się pięścią, jednak Flint był szybszy i złapał ją za nadgarstek.
-Problem w tym, że Terry przyznał się, że oszpecił piękną pierwszoklasistkę. – mówiąc to pogłaskał ją zewnętrzną stroną dłoni po bliznach na policzku. Aż trudno było jej uwierzyć, że ten delikatny i czuły chłopak, jeszcze parę godzin temu zgotował jej takie piekło.
-Jesteś chory.
Marcus odepchnął Zirothie od siebie.
-Jestem sprytny. Nie igraj ze mną więcej, bo skończy się to dla ciebie jeszcze gorzej.
-Co ja ci takiego zrobiłam?!
-Upokorzyłaś mnie! – ryknął Flint i nagle Zirothie poczuła się bardzo mała. Zaczęła się go bać.
-Nie wierzę... Nie wierzę, że za tą różową maź zemściłeś się w taki sposób.
-Byłaś zbyt ładna jak na szlamę.
Zirothie zakrztusiła się śliną. Chciała coś powiedzieć, jednak do skrzydła szpitalnego wszedł profesor Dumbledore.
-Pilnuj się, bo skończy się to dla ciebie jeszcze gorzej. – szepnął jej do ucha wychowanek Slytherinu.
Zachłysnęła się powietrzem. Znów zaczynała panikować.
-Panno Rath, widzę, że ma pani gościa. – powiedział dyrektor.
-Ja już znikam, upewniałem się tylko czy wszystko  porządku. – powiedział Marcus i puścił Zirothie oczko. Wystraszona Zirothie próbowała zwrócić się o pomoc do Dumbledora.
-To on profesorze. To on mnie tak oszpecił. – do oczu napłynęły jej łzy.
-To niemożliwe. Po podaniu Verita Serum, Terry Harvis przyznał się do wszystkiego.
-Ale to nie on.
-Zirothie, to musiał być dla ciebie szok. Verita Serum nie można oszukać ot tak, zwłaszcza przez tak niedoświadczonego czarodzieja jak Marcus. To nie mógł być on. Poza tym, profesor Snape zaręcza, że Marcus w tamtej chwili odpracowywał szlaban.
-Profesor Snape tez jest w zmowie?
-W jakiej zmowie? Dużo przeszłaś. Musisz odpoczywać, połóż się do łóżka. Powiem nauczycielom, że na lekcje wrócisz dopiero w przyszłym tygodniu.  – powiedział dyrektor spoglądając na Zirothie zza swoich okularów.
-Nie ma mowy, nie zostanę tu sama. – Zirothie otworzyła szafkę obok łóżka z nadzieją, że znajdzie tam ubranie, które w magiczny sposób zawsze lądowało tam, gdzie było potrzebne. Z ulgą stwierdziła, że ktoś przyniósł jej ciuchy.
-Uczniowie, zwłaszcza ci młodsi, są okropni, nie chcemy żebyś cierpiała przez komentarze na temat twoich blizn.
-Nie będę tu siedzieć sama.
-Zirothie zostań tu. – dyrektor starał się być stanowczy. Zirothie popatrzyła na niego. Przez chwilę myślała, że Dumbledore jest w zmowie razem z Marcusem i profesorem Snapem, jednak szybko wyrzuciła tę myśl z głowy.
-Chcę porozmawiać z przyjacielem.
-Mogę tu przysłać pana Weasleya.
-Naprawdę nic mi nie jest, nie obchodzi mnie czy ktoś będzie mówił do mnie czy jestem brzydka czy nie. Jutro wracam na lekcje.
-Niech tak będzie. Uczniowie są na śniadaniu.

 Zirothie pobiegła korytarzem prowadzącym do Wielkiej Sali. Po drodze minęła profesor McGonagall. Kobieta nawet jej nie zauważyła, a to oznaczało, ze Zirothie znów stała się niewidzialna. Było jej to na rękę. Niepewnie przekroczyła próg Wielkiej Sali. Uczniowie zwrócili swoje oczy na drzwi, jednak nikogo tam nie zobaczyli. Zirothie zaczęła się rozglądać za swoim przyjacielem. Siedział razem ze swoim bratem między innymi Gryffonami. Zirothie zastanawiała się jak zwrócić jego uwagę tak, by pozostali uczniowie nie dowiedzieli się, że jest niewidzialna. Po chwili jej problem rozwiązał się sam. Korzystając z zamieszania, jakie wywołały sowy przynoszące poranną pocztę, podeszła szybko do Freda i szepnęła mu na ucho:
-Pomóż mi.
Fred gwałtownie się odwrócił, jednak nie zobaczył nikogo.
-Fred wszystko w porządku? – zapytał George.
Fred nie wiedział co ma odpowiedzieć. Wstał od stołu.
-Muszę do łazienki. – powiedział i skierował się w stronę wyjścia. Zirothie złapała go za rękę i pociągnęła za sobą tak, żeby nikt się nie zorientował. Weszli do pustej klasy.
-Zirothie? – zapytał Fred.
-To ja. Przepraszam za wczoraj. Słyszałam, że czekałeś na mnie pod pokojem życzeń.
-Może Marcus na ciebie czekał, a nie ja. – powiedział chłopak krzyżując ręce na piersiach.
-Co to ma znaczyć?
-Mogłabyś się pokazać? Głupio mi się rozmawia z powietrzem. – Fred był wyraźnie zdenerwowany.
-Próbuję. Co masz na myśli, że Marcus na mnie czekał?
-Nie było mnie wczoraj pod pokojem życzeń. Wróciłem do pokoju wspólnego później niż reszta bo profesor McGonagall poinformowała mnie o szlabanie z Nocy Duchów. Myślałem, że chciałaś porozmawiać, ale Georg powiedział, że wybiegłaś z dormitorium. Sprawdziłem na mapie, byłaś w łazience dziewczyn z Marcusem. Wiedziałem, że boisz się tam wchodzić, więc chciałem to sprawdzić. Później skierowaliście swoje kroki do skrzydła szpitalnego, więc poszedłem za wami.
-I dlatego jesteś zły?
-Okłamałaś mnie. Powiedziałaś, że się go boisz, a jakoś w skrzydle szpitalnym na to nie wyglądało.
-Fred, nie rozumiem o czym mówisz. Widać mnie już? – Zirothie próbowała machać rękami, jakby chciała zrzucić niewidzialną powłokę, która ją otoczyła.
-Nie widać. Wiesz, ja nie boję się ludzi, z którymi się całuję.
-Że co robię?! – Zirothie była kompletnie skołowana. Odwróciła się w stronę okna.
-No, całowaliście się... – powiedział Fred. – Już cię widać.
-Całowaliśmy się?
-Raczej to tak wyglądało, jakby on pocałował ciebie...
Zirohie odwróciła się twarzą do przyjaciela.
-Nie wydaje ci się trochę chore, żebym dobrowolnie dała się pocałować komuś, kto mnie tak oszpecił? – Zirothie wskazała na swój policzek. Fred był zszokowany. Chciał coś powiedzieć, ale nic mądrego nie przychodziło mu do głowy.
-Ale przecież... Wszyscy mówią, że to Terry cię napadł...
-Fred ja nie zwariowałam. Doskonale wiem co się ze mną dzieje kiedy wpadam w panikę. Dziś w szpitalu... Marcus mnie odwiedził. Powiedział, że przekazał jakoś Terremu to wspomnienie.
-No ale jak.
Zirothie wyprostowała się i spojrzała na Freda.
-Czy ty nie powiedziałeś, że widziałeś mnie na jakiejś mapie z Marcusem?
-No tak.
-Terrego tam nie było.
Fred popatrzył na przyjaciółkę.
-Zabiję go. – powiedział i ruszył w stronę drzwi. Zirothie zatrzymała go łapiąc za nadgarstek.
-Fred nie, prawdopodobnie Marcus para się czarną magią, nie wiemy do czego jest zdolny.
-Jak cię dotknie jeszcze raz to nie będzie do niczego zdolny, bo mu ręce połamię.
-To słodkie, że tak się przejmujesz.
-Chodź wracamy na śniadanie. Pewnie nic jeszcze nie jadłaś.
-Wolałabym nie wychodzić do ludzi z taką twarzą.
-Zwariowałaś? Harry Potter ma bliznę w kształcie błyskawicy, a ty się będziesz trzech wielkich podłużnych linii wstydzić? – powiedział Fred rozśmieszając koleżankę. – Chodź bo nam wszystko zjedzą. – chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.
W Wielkiej Sali większość oczu było skierowane na Zirothie, która próbowała ukryć się za Fredem. Pojedyncze szepty, które dobiegały jej uszu, dotyczyły trzech wielkich szram na twarzy. Poczuła się jeszcze mniejsza niż była. Usiadła razem z Gryffonami, zaraz obok swojego rudego przyjaciela. Próbowała zakryć blizny grzywką, ale sądząc po minach współtowarzyszy marnie jej to wychodziło. Spojrzała na stół, przy którym siedzieli Ślizgoni. Marcus Flint świdrował ją wzrokiem oblizując przy tym wargi. Dziewczyna natychmiast opuściła wzrok i przybliżyła się do Freda. Fred dostrzegł Marcusa i złapał rękę Zirothie tak, żeby nikt tego nie zobaczył.
-Nigdy, ale to nigdy nie wychodź z dormitorium sama. – powiedział do niej półszeptem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz