Listopad był
w tym roku bardzo zimny. Z okien zamku można było zobaczyć Hagrida jak
oczyszcza oblodzone tyczki bramkowe na boisku. Rozpoczął się sezon quidditcha i
uczniowie od kilku dni rozmawiali tylko o tym. Ponieważ Fred i George byli
pochłonięci treningami Zirothie musiała sama pracować nad swoją mocą. Pani
Pince była bardzo pomocna, wyszukała cztery książki, które Zirothie powoli
zaczynała przeglądać. Dwie od razu odrzuciła. Peleryna niewidka w praktyce, Jak uszyć pelerynę.
-Nie
podobają ci się? – zainteresowała się Pani Pince.
-Pewnie są
ciekawe, ale szukam informacji o znikaniu ludzi.
-Och, ludzie
nie znikają. Jeszcze Ministerstwo Magii nie zarejestrowało takiego przypadku.
-Tak, czy
owak dziękuję. Mogę je zabrać do siebie? – Zirothie wskazała dwie pozostałe
książki; Badania nad niewidzialnością,
Jak stać się niewidzialnym.
-Oczywiście,
podpisz tylko karty.
Zirothie
spakowała wypożyczone książki do torby i ruszyła w kierunku wieży Gryffindoru.
Po drodze minęła parę uczniów z Huffelpuff, którzy namiętnie całowali się w
końcu korytarza. Skrzywiła się na samą myśl, że i ona kiedyś pozna „tego
jedynego” i będzie musiała z nim wymienić się śliną.
-Ohyda. –
powiedziała na głos za co została spiorunowana wzrokiem dziewczyny z domu
Borsuka. Pospiesznie oddaliła swoje kroki. Na zakręcie wpadła na Irytka.
-Rath,
Rath! - krzyknął do niej.
-Zjeżdżaj!
-Powiedz
samolot.
-Lot.
-Psujesz mi
zabawę. – Irytek naburmuszony zacisnął wargi. Wyciągną zza kamizelki coś co
przypominało różową bombę i cisnął nią w przestraszoną dziewczynę. Bomba
powiększyła się kilkukrotnie i oblepiła Zirothie ciepłą różową mazią. – To za
karę! – krzyknął i za śmiechem udał się męczyć kolejnych uczniów.
-Super. –
jęknęła Zirothie strzepując kolorową maź z szaty.
-O Rath,
wyglądasz uroczo! – zaśmiał się Marcus Flint, który przechodził tamtędy w
towarzystwie kolegów.
-Zjeżdżaj! –
ryknęła do niego Zirothie.
-Uważaj na
język wredna szlamo. – syknął podchodząc do niej na niebezpieczną odległość.
Zirothie nie znała znaczenia tego słowa, wiedziała tylko, że jest ono bardzo
obraźliwe. W zasadzie nic co powiedziałby Marcus w kierunku Zirothie nie mogło
być komplementem. Zirothie zgarnęła na dłoń trochę różowej mazi i z całej siły
cisnęła nią w twarz Ślizgona. Czym prędzej uciekła z miejsca zdarzenia.
-Dopadnę cię
Rath! – krzyczał Flint, ale Zirothie była już daleko. Słyszała jeszcze tylko
śmiechy Ślizgońskich towarzyszy Marcusa.
-Ja się
kiedyś wpakuję w kłopoty. – szepnęła do siebie.
-Kłopoty? A
któż ich nie ma? – Zirothie na dźwięk tego głosu aż podskoczyła. Odwróciła się,
lecz nie zobaczyła właściciela. Po chwili dostrzegła obraz na ścianie. Zza
złotych ram uśmiechał się do niej rycerz ubrany w czarną zbroję. Zaczęła się
uspokajać, choć serce nadal waliło jej jak szalone. Wycofała się do pokoju
wspólnego. Gruba dama na początku nie chciała jej przepuścić.
-Poczekaj,
zobacz jaki mam głos. – powiedziała i zaczęła piszczeć. Dosłownie piszczeć,
Zirothie nigdy nie nazwałaby tego śpiewaniem. Kieliszek, który Gruba Dama
trzymała w dłoni, za nic nie chciał pęknąć, więc został rozbity o mur, przy
którym stała kobieta.
-Pięknie. –
powiedziała dziewczyna. – A teraz Świński ryj, przepuść mnie. – syknęła. –
Proszę. – dodała jednak po chwili.
Rama obrazu
odsłoniła przejście do pokoju wspólnego.
-Zirothie,
jak ty wyglądasz? – zdziwił się Dean.
-To pewnie
Irytek. – powiedziała Lavender.
-Dokładnie.
– powiedziała Zirothie uśmiechając się.
Po chwili do
pokoju wspólnego wszedł Seamus zanosząc się śmiechem.
-Zirothie,
Marcus cię szuka. Goni cię po całej szkole. – usiłował nie przewrócić się od
śmiechu.
-Chyba
potrzebuję pomocy... – jęknęła Zirothie.
-Dlaczego? –
zainteresowała się Parvati.
Seamus
zaczął opowiadać o tym, jak zobaczył Zirothie ciskającą różową maź prosto w
twarz Marcusa.
-I ona wtedy
uciekła! A on tam został wycierając oczy i krzycząc, że ją dopadnie! – nie mógł
przestać się śmiać. Parę osób pogratulowało Zirothie, jednak znaleźli się też
tacy, którzy ostrzegali ją przed zemstą ślizgonów.
Zirothie
wzięła szybki prysznic i w magiczny sposób uprała swoje szaty. Zeszła do pokoju
wspólnego już w normalnych ciuchach. Postanowiła usiąść na sofie, jak najdalej
od rozmawiających Gryffonów. Chciała przeczytać książkę, którą wypożyczyła z
biblioteki. Kiedy zagłębiła się w parę rozdziałów, poczuła dziwny dreszcz.
Miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. I nie myliła się. Zaraz przed nią stał
Fred, trzymał w ręce jakieś pudełko.
-Jak idzie
rozpracowanie twojej mocy? – zapytał.
-Powoli. A
jak wasze treningi? –Zirothie zrewanżowała się pytaniem.
-Oh... Wood
stara się nas przerobić na maszyny do zdobywania punktów. Ostatnio stał się
bardziej wymagający.
Zirothie nie
wiedziała co powiedzieć. Zamknęła książkę i objęła ją ramionami.
-Słyszałem o
Marcusie. – powiedział z uśmiechem Fred.
-No tak, to
nie było zbyt mądre...
-Ale
zabawne. Hej, mam coś dla ciebie. – rudzielec potrząsnął małym pakunkiem.
-Dla mnie? Z
jakiej okazji? – Zirothie niepewnie przyjęła podarunek.
-Bez okazji,
otwórz. – ponaglał ją kolega.
Kiedy
Zirothie otworzyła pudełko, musiała je odsunąć na kilkanaście centymetrów, bo
zaczęły się z niego wydobywać zimne ognie. Pomyślała, że to głupi kawał,
niemniej jednak rozbawiło ją to.
-Przepraszam,
nie mogłem się powstrzymać. – zachichotał Fred, najwyraźniej dobrze się bawiąc.
– A teraz prezent właściwy. – powiedział odsuwając dno pudełka. Pod cienkim
drewnem znajdowała się brązowa lornetka, ze złotymi wykończeniami.
-Lornetka?
-Pomyślałem,
że przyda ci się na meczu quidditcha. Z reguły nie widać tam za wiele. To
czarodziejska lornetka. Możesz przybliżyć obraz, oddalić, cofnąć, zobaczyć
powtórkę, zwolnić akcję, przyspieszyć i parę innych bajerów.
-Jest ładna.
– powiedziała Zirothie uśmiechając się. Nie wiedziała co ma powiedzieć. Wcale
nie zamierzała iść na stadion w taki chłód, jednak ten prezent sprawił, że
zaczęła się nad tym zastanawiać.
-Co tam
gołąbeczki? – jak spod ziemi wyrósł obok nich George. – Fred, Wood chce z nami
omówić strategię na jutrzejszy mecz.
-Znowu?
Przecież znamy ją na pamięć.
Poranek był
słoneczny, ale mimo to mroźny. Zirothie wstała dziś wcześniej niż zwykle,
wzięła szybki prysznic i wyciągnęła swoje najlepsze ciuchy. Chciała wyglądać
dobrze, sama nie wiedząc dlaczego. Przejrzała się w lustrze, jej włosy dawno nie
widziały fryzjera. Próbowała je upiąć, niestety marnie jej to wychodziło.
Postanowiła nie przejmować się swoim wyglądam. Spakowała do torby lornetkę,
różdżkę i ciepły szalik.
W wielkiej
Sali czuć było pieczone kiełbaski i inne smakołyki przygotowane przez zamkową
kuchnię. Podniecony gwar zdradzał, że dziś wydarzy się coś wielkiego. Uczniowie
zawsze byli podekscytowani każdym meczem quidditcha. Zirothie zajęła
najbardziej oddalone miejsce od drzwi. Nałożyła sobie jajecznicę i wyciągnęła
swoją książkę.
-Cześć,
dawno nie było okazji do rozmowy. – zaczepiła ją Hannah. Była ubrana cała na
pomarańczowo. – Wiesz, mamy nadzieję, że Gryffindor zwycięży.
-My też mamy
taką nadzieję.
-Twój
chłopak chyba jest pałkarzem, prawda? – zapytała.
Zirothie
omal nie zadławiła się kolejnym kęsem.
-To ja mam
chłopaka? – zdziwiła się ocierając łzy, które napłynęły jej do oczu z powodu
kaszlu.
-No ten
rudy, jeden z bliźniaków. – Hannah wskazała na miejsce, gdzie siedziała cała
drużyna.
-To nie jest
mój chłopak. Przyjaźnimy się tylko.
-Ahh,
przepraszam. Bo wiesz, Irytek wspominał, że widział was poza murami zamku i
pomyślałam...
-Ale to było
dawno. Jakoś na początku szkoły.
-W każdym
razie gdybyś chciała go oczarować, wiesz gdzie się zgłosić. Mam dużo różnych
kosmetyków. Możemy podkreślić twoją urodę. – Hannah uśmiechnęła się bardzo
sympatycznie. Zirothie odwzajemniła uśmiech.
-Jeżeli będę
chciała go oczarować, to zgłoszę się do ciebie. – powiedziała, mając nadzieję,
że Hannah odczepi się od niej. Wcale nie chciała paradować po szkole jak
wymalowany klaun.
-Idę do
swojego domu. Trzymamy za was kciuki. – odeszła trzymając w górze zaciśnięte
kciuki.
-Dzięki. –
rzuciła jeszcze Zirothie i dokończyła swój posiłek.
-O czym
rozmawiałyście? – niespodziewanie podszedł do niej George.
-To chyba
nie jest twoja sprawa.
-A jeżeli
powiem, że widziałem jak patrzycie na Freda?
-To tym
bardziej. – uśmiechnęła się Zirothie. – Chcesz ode mnie czegoś konkretnego?
-Właściwie
to mam sprawę. Tylko to musi zostać między nami.
-To brzmi
jak narodowy spisek.
-Poniekąd
jest to spisek. Fred jest trochę rozkojarzony. Przez cały trening nie mógł
skupić się na grze.
-Coś go
martwi?
-Ty go
martwisz.
Zirothie
popatrzyła na rudzielca. Nie do końca wiedziała o czym on mówi.
-Nie bardzo
rozumiem.
-Zirothie on
się zakochał.
-On się
zakochał... Czekaj, zaraz, co?! – Zirothie analizowała informację, którą
przekazał jej George. Do tej pory z miłością spotkała się tylko na kartach
książek, które ludzie przynosili jej na dworzec. Nie przypuszczała, że kiedyś
może ją spotkać coś tak pięknego.
-On się
zakochał we mnie? – zapytała nieśmiało.
-Inaczej by
mnie tu nie było.
-No, ale co
ja mam teraz zrobić?
-Nie
podzielasz jego uczucia?
Zirothie
milczała. Nigdy nie zaznała miłości, nawet od rodziny. A nawet jeżeli zaznała,
to musiało to być dawno i niczego takiego nie pamiętała. George świdrował ją
wzrokiem, więc po chwili namysłu odpowiedziała.
-Lubię go,
bardziej niż innych, ale nie wydaje mi się, żeby to wystarczyło.
-Wiesz co Zirtohie,
po prostu daj mu nadzieję...
-Mam kłamać?
– oburzyła się nie czekając aż rudzielec skończy swoją wypowiedź.
-Albo mu ją
odbierz.
Zirothie
wstała i wybiegła z Wielkiej Sali. Tuż przed wejściem do zamku wpadła na
Hagrida. Nawet się nie zatrzymała. Ominęła go i pobiegła nad jezioro. Zapłakana
usiadła na kamieniu i wpatrywała się w taflę zamarzniętego jeziora.
-Zirothie? –
za zamyślenia wyrwał ją głos, który tak dobrze już znała. Czuła się
zakłopotana, nie wiedziała jak ma się zachować.
-Nie jesteś
na meczu? – zapytała ocierając łzy rękawem kurtki.
-Mam jeszcze
trochę czasu. Wszystko w porządku? Widziałem jak wybiegłaś ze śniadania.
-Źle się
poczułam. Chodźmy na mecz, wszyscy na was liczą. – dziewczyna złapała Freda za
rękę i pociągnęła za sobą w kierunku boiska.
-Zirothie
zaczekaj! – Fred zatrzymał ją. – Czy George cię obraził?
Zirothie
spojrzała na chłopca. Dopiero teraz zwróciła uwagę na to jak piękne są jego
oczy. Zawsze patrzył na nią inaczej. To spojrzenie było zarezerwowane tylko dla
niej. Poczuła lekkie ukłucie ciepła w okolicy serca. Uśmiechnęła się.
-Jeśli
wygracie, to powiem ci co usłyszałam od twojego brata. – Zirothie przytuliła
go, szybko odwróciła się na pięcie i odeszła.
-A jak
przegramy? – usłyszała za sobą.
-Po prostu
daj z siebie wszystko. – odkrzyknęła i pomachała do kolegi.
Obie drużyny
wybiegły na boisko, w otoczeniu głośnych wiwatów. Sędziowała Pani Hooch. Stała
pośrodku boiska, czekając na obie drużyny. Zirothie wyciągnęła swoją lornetkę i
zobaczyła jak Olivier Wood i Marcus Flint z zaciekłością ściskają swoje dłonie.
Wyglądali jakby chcieli sobie nawzajem połamać palce. Za jej plecami usłyszała
podniecone głosy, odwróciła się i zobaczyła, że Ron i Hermina rozpostarli
wielki transparent z napisem „Potter na prezydenta”. Zawodnicy dosiedli mioteł
i wzbili się w powietrze.
-Angelina
Johnson natychmiast przejmuje kafla... cóż za wspaniały ścigający, ta
dziewczyna, no i przy tym taka ładna...
-JORDAN!
-Przepraszam
pani profesor.
Lee Jordan
był komentatorem, a profesor McGonagall kontrolowała jego popisy. Nie raz
zdarzyło się, że musiała interweniować, kiedy Jordan zachwycał się urokami
żeńskiej części składu Gryffonów.
- Świetne
prowadzenie, zgrabny przerzut do Alicji Spinnet, to nowe odkrycie Olivera
Wooda, w zeszłym roku była w rezerwie... z powrotem do Johnson i... nie,
Gryfoni tracą piłkę, kapitan Ślizgonów, Marcus Flint przejmuje kafla i
natychmiast podrywa się w górę... szybuje jak orzeł... zamierza strze... nie,
Wood, obrońca Gryfonów, znakomicie wyłapuje kafla, oddaje Katie Bell, co za
wspaniały zwód, ograła Flinta, już jest wysoko, nurkuje i... OCH!... to musiało
zaboleć, tłuczek rąbnął ją w tył głowy... kafel w posiadaniu Ślizgonów... to
Adrian Pucey szybuje ku słupkom bramkowym, ale... tak, zablokowany przez drugi
tłuczek, podbity tam przez Freda albo George’a Weasleya, trudno powiedzieć,
którego... w każdym razie to bardzo ładne zagranie pałkarza i Johnson znowu ma
kafla, przed nią nie ma nikogo, rusza do przodu... naprawdę, mknie jak
jastrząb... wyminęła pędzący ku niej tłuczek... słupki są już blisko...
strzelaj, Angelino!... obrońca Bletchey nurkuje... nie trafia... GOL DLA
GRYFONÓW!
Rozległy się
radosne wiwaty Gryfonów i jęki zawodu Ślizgonów.
- Ruszajcie
się! Śmiało! – usłyszała Zirothie.
- Hagrid! -
Ron i Hermiona ścisnęli się, by zrobić Hagridowi miejsce obok siebie.
- Patrzyłem
z mojej chaty - rzekł Hagrid, klepiąc wielką lornetę, wiszącą mu na szyi - ale
to nie to, co być tutaj, w tłumie. Znicz jeszcze się nie pokazał, co?
- Nie -
odrzekł Ron. - Na razie Harry nie ma wiele do roboty.
- Unika
kłopotów, bardzo dobrze - powiedział Hagrid, podnosząc lornetkę do oczu i
wpatrując się w plamkę na niebie. To samo zrobiła Zirothie. Ale w
przeciwieństwie do innych, ona wpatrywała się w pałkarza drużyny Gryffonów.
Przez lornetkę wydawał się bardziej umięśniony. Zirothie zastanawiała się czy
to zasługa magii, czy po prostu wcześniej nie zwracała na to uwagi.
ŁUUUP! Ryk
wściekłości wydarł się z gardeł Gryfonów na trybunach - Marcus Flint umyślnie
zablokował Harry’ego, tak że ten ledwo się utrzymał na miotle, która zboczyła z
kursu.
- Faul! -
krzyczeli Gryfoni.
Pani Hooch
skarciła ostro Flinta i zarządziła rzut wolny dla Gryfonów. Zrobiło się małe
zamieszanie, a złoty znicz ponownie gdzieś zniknął.
- Usunąć go
z boiska! Czerwona kartka! - ryczał Dean Thomas z tyłu trybun.
- O czym ty
mówisz? - zdziwił się Ron.
- Czerwona
kartka! W piłce nożnej pokazują ci czerwoną kartkę i musisz zejść z boiska!
- Ale to nie
jest piłka nożna - przypomniał mu Ron. Hagrid poparł jednak Deana.
- Powinni
zmienić przepisy. Flint mógł strącić Harry’ego z miotły.
Zirothie
przewróciła oczami i znowu zaczęła wypatrywać przez lornetkę swojego ulubionego
zawodnika.
Lee Jordan
miał problemy z bezstronnością.
- Tak
więc... po tym oczywistym i odrażającym oszustwie...
- Jordan! -
warknęła profesor McGonagall.
- To
znaczy... po tym jawnym, oburzającym faulu...
- Jordan,
ostrzegam cię...
- No dobrze
już, dobrze. Flint o mały włos nie zabił szukającego Gryfonów, co mogło się
zdarzyć każdemu, to jasne, więc rzut wolny dla Gryfonów, wybija Spinnet, bez
kłopotów, gra toczy się dalej, kafel wciąż w posiadaniu Gryfonów...
To się
stało, gdy Harry uniknął jeszcze jednego tłuczka, który śmignął mu tuż koło
głowy. Nagle jego miotła pochyliła się gwałtownie, tak że przez ułamek sekundy
był pewny, że z niej spadnie. Ścisnął mocno kij dłońmi i kolanami. Jeszcze
nigdy nie poczuł czegoś takiego.
To stało się
ponownie - jakby miotła próbowała go z siebie zrzucić. Co się dzieje? Przecież
Nimbus Dwa Tysiące nie może ni stąd ni zowąd postanowić, że będzie zrzucał z
siebie jeźdźców. Harry zdał sobie sprawę, że miotła w ogóle go nie słucha. Nie
mógł jej zawrócić. W ogóle nie mógł nią kierować. Robiła zygzaki w powietrzu, a
co jakiś czas podrygiwała raptownie, co sprawiało, że z wielkim trudem
utrzymywał się na kiju. Lee wciąż komentował.
Zirothie nie
zwracała zbyt dużej uwagi na to co dzieje się na boisku, dopóki Hermiona nie
potrąciła jej przez przypadek wybiegając z trybun. Wtedy zobaczyła Harrego,
który nie może zapanować nad swoją miotłą. Wystraszyła się. Od razu pomyślała,
że ktoś rzuca na Harrego zły urok. Wypatrywała lornetką czegoś dziwnego w
sekcji trybuny dla Ślizgonów, jednak nikt nie wyglądał podejrzanie.
Nagle
wybuchł pożar w sektorze dla nauczycieli i Harry odzyskał władzę nad miotłą. Szybował
już w dół. Wszyscy zobaczyli, jak zakrywa sobie usta rękami, jakby miał
zwymiotować - wylądował prawie na czworakach - zakaszlał - i coś złotego spadło
mu na dłoń.
- Mam znicz!
- krzyknął, wymachując nim nad głową.
Mecz
zakończył się ogólnym zamieszaniem.
Zirothie
czekała na drużynę w pokoju wspólnym. Po chwili chłopcy i dziewczyny wpadli do
dormitorium z okrzykami radości. George podszedł do Zirothie i rzucił jej
krótkie:
-Dzięki. –
by ponownie zniknąć w tłumie.
Zirothie
wypatrywała jego brata, jednak na próżno. Poczuła, że ktoś złapał ją za
nadgarstek. Była to Fay Dunbar, przyciągnęła ją i szepnęła jej na ucho.
-Ktoś czeka
na ciebie przed pokojem życzeń.
Zirothie
pospiesznie wyszła z wieży Gryffindoru, jednak nie dotarła do Pokoju życzeń. Na
schodach wpadła na Marcusa Flinta.
-No proszę.
– uśmiechnął się Ślizgon.
Zirothie
starała się uciec, jednak Flint był o wiele szybszy od niej. Dopadł ją tuż obok
znienawidzonej przez nią toalety dla dziewczyn. Zasłonił jej usta dłonią, tak
by nie mogła krzyczeć i wciągnął do ubikacji.
-Czego tu
chcecie?! – niemal od razu po przekroczeniu progu łazienki, zza kranów i
umywalek wypłynął duch Marty.
-Ona się z
ciebie naśmiewa, przyszedłem ją ukarać. – krzyknął Marcus. Dziewczyna chciała
potrząsnąć głową, jednak uścisk Ślizgona był zbyt silny. Marta zbliżyła się do
Zirothie.
-Jesteś
okropna! – krzyknęła, a jej oczy znów zmieniły się w ciemność, której tak bała
się Gryffonka.
Zirothie
była kompletnie sparaliżowana. Nie potrafiła się ruszyć, pomimo, że Marcus już
dawno poluzował uścisk. Nadal zasłaniał jej usta, jakby bał się, że zaraz
zacznie krzyczeć na alarm. Nie docierały do niej słowa ani Marcusa, ani
przerażającego ducha jęczącej Marty. Serce niebezpiecznie przyspieszyło, każde
mrugnięcie powiekami sprawiało jej ból. W głowie huczało jej od pulsującej
krwi, a każdy wdech powodował kłucie w klatce piersiowej. Pod nosem poczuła
ciecz i kątem oka zobaczyła, jak Marcus wyciera zakrwawioną dłoń o swoją szatę.
Próbowała krzyczeć, jednak zabrakło jej tchu, upadła na mokrą podłogę. Od tego
momentu docierały do niej tylko pojedyncze bodźce. Czuła, że Marcus pozbawia ją
garderoby, lecz była zbyt spanikowana, żeby go powstrzymać. Spodziewała się
najgorszego, jednak Flint w ogóle nawet nie dotknął jej bielizny. Za to na
każdym odkrytym skrawku ciała zaczął wypisywać coś swoją różdżką. Zirothie
czuła palący ból przy każdym dotknięciu różdżki. Po trzech minutach tortur
straciła przytomność.
Obudziła się
w skrzydle szpitalnym , zegar na ścianie wskazywał godzinę trzecią. Było
ciemno, a pomieszczenie oświetlała tylko mała lampka naftowa ustawiona obok
łóżka dziewczyny. Zirothie wygrzebała się z pościeli i próbowała wstać, jednak
zakręciło jej się w głowie. Spojrzała na swoje ręce. Marcus wyrył na nich
napisy: Szlama, Brudna krew, Mugolski
bękart i jeszcze parę innych obraźliwych określeń. Po policzkach zaczęły
płynąć jej łzy. Wróciła do pozycji leżącej i nakryła głowę kołdrą.
Około
godziny czwartej nad ranem do skrzydła szpitalnego przyszła pani Pomfrey.
Zirothie siedziała na łóżku otulona kołdrą. Oczy miała zapuchnięte od płaczu i
bardzo chciało jej się pić.
-Jak się
czujesz Zirothie?
-Chciałabym
wrócić do swojego łóżka.
-Lekarstwo
na blizny będzie gotowe dopiero za tydzień, do tego czasu możesz zostać tutaj.
-Ale to
tylko blizny.
Pani Pomfrey
podała jej lusterko. Na prawym policzku Marcus wyrył jej trzy głębokie szramy.
Zirothie zamknęła oczy. Pomyślała, że przyjazd do Hogwartu to najgorsze, co ją
do tej pory spotkało.
-Rano
przyjdzie do ciebie dyrektor. Chce porozmawiać z tobą na temat Terrego.
-Terrego?
-Nic nie
pamiętasz? To on ci to zrobił. Przyznał się do wszystkiego. Biedny Marcus
Flint, był przerażony kiedy cię tu przyniósł. Od razu powiadomiliśmy dyrektora.
Maltretowanie uczniów w Hogwarcie jest surowo zabronione i Tarry Harvis
poniesie tego konsekwencje. Jutro mają go odebrać rodzice i trafi na obserwację
w szpitalu św. Munga.
-Ale to
Marcus mi to zrobił.
-Zirothie
miałaś napad paniki. Na pewno kiedy zobaczyłaś jak Marcus cię tu niesie,
pomyślałaś, że to on cię tak urządził. Terry do wszystkiego się przyznał. Nawet
Jęcząca Marta potwierdziła, że to był on.
Zirothie
czuła się skołowana. Już nie była pewna, czy to faktycznie dzieło Marcusa. Znów
spojrzała w lustro.
-Jak długo
spałam?
-Dopiero
kilka godzin. Jest niedziela.
-Czy ktoś tu
był, kiedy spałam? – Zirothie bardzo chciała wiedzieć, czy Fred dowiedział się,
dlaczego nie dotarła pod Pokój Życzeń.
-Przykro mi.
Poza Marcusem nikogo nie było.
Zirothie
posmutniała. Wygląda na to, że George kłamał i Freda nawet nie obeszło
zniknięcie dziewczyny. Sama nie wiedziała dlaczego, ale zrobiło jej się bardzo
przykro. Zabrała ręcznik i poszła pod prysznic.
Około
godziny szóstej do skrzydła szpitalnego przyszedł Marcus Flint. Zirothie wcale
się go nie bała. Czuła narastającą w niej złość.
-Czego
chcesz? – wycedziła przez zęby.
-Słyszałem,
że się obudziłaś.
-Nie
spałabym, gdybyś mnie nie oszpecił. – Zirothie wstała z łóżka.
-Przecież to
nie byłem ja. – odpowiedział z najbardziej parszywym uśmiechem na jaki było go
stać.
-O czym ty
mówisz? – Zirothie omal nie rzuciła się na niego z pięściami. – Miej chociaż
odrobinę ślizgońskiego honoru i przyznaj się.
-Nie muszę.
Wspomnienie tych tortur od paru godzin gości w umyśle Terrego Harvisa.
Biedaczek, zdaje się, że jutro wyleci ze szkoły.
-Przecież to
byłeś Ty! – Zirothie zamachnęła się pięścią, jednak Flint był szybszy i złapał
ją za nadgarstek.
-Problem w
tym, że Terry przyznał się, że oszpecił piękną pierwszoklasistkę. – mówiąc to
pogłaskał ją zewnętrzną stroną dłoni po bliznach na policzku. Aż trudno było
jej uwierzyć, że ten delikatny i czuły chłopak, jeszcze parę godzin temu
zgotował jej takie piekło.
-Jesteś
chory.
Marcus
odepchnął Zirothie od siebie.
-Jestem
sprytny. Nie igraj ze mną więcej, bo skończy się to dla ciebie jeszcze gorzej.
-Co ja ci
takiego zrobiłam?!
-Upokorzyłaś
mnie! – ryknął Flint i nagle Zirothie poczuła się bardzo mała. Zaczęła się go
bać.
-Nie
wierzę... Nie wierzę, że za tą różową maź zemściłeś się w taki sposób.
-Byłaś zbyt
ładna jak na szlamę.
Zirothie
zakrztusiła się śliną. Chciała coś powiedzieć, jednak do skrzydła szpitalnego
wszedł profesor Dumbledore.
-Pilnuj się,
bo skończy się to dla ciebie jeszcze gorzej. – szepnął jej do ucha wychowanek
Slytherinu.
Zachłysnęła
się powietrzem. Znów zaczynała panikować.
-Panno Rath,
widzę, że ma pani gościa. – powiedział dyrektor.
-Ja już
znikam, upewniałem się tylko czy wszystko porządku. – powiedział Marcus i puścił
Zirothie oczko. Wystraszona Zirothie próbowała zwrócić się o pomoc do
Dumbledora.
-To on
profesorze. To on mnie tak oszpecił. – do oczu napłynęły jej łzy.
-To
niemożliwe. Po podaniu Verita Serum, Terry Harvis przyznał się do wszystkiego.
-Ale to nie
on.
-Zirothie,
to musiał być dla ciebie szok. Verita Serum nie można oszukać ot tak, zwłaszcza
przez tak niedoświadczonego czarodzieja jak Marcus. To nie mógł być on. Poza
tym, profesor Snape zaręcza, że Marcus w tamtej chwili odpracowywał szlaban.
-Profesor
Snape tez jest w zmowie?
-W jakiej
zmowie? Dużo przeszłaś. Musisz odpoczywać, połóż się do łóżka. Powiem
nauczycielom, że na lekcje wrócisz dopiero w przyszłym tygodniu. – powiedział dyrektor spoglądając na Zirothie
zza swoich okularów.
-Nie ma
mowy, nie zostanę tu sama. – Zirothie otworzyła szafkę obok łóżka z nadzieją,
że znajdzie tam ubranie, które w magiczny sposób zawsze lądowało tam, gdzie
było potrzebne. Z ulgą stwierdziła, że ktoś przyniósł jej ciuchy.
-Uczniowie,
zwłaszcza ci młodsi, są okropni, nie chcemy żebyś cierpiała przez komentarze na
temat twoich blizn.
-Nie będę tu
siedzieć sama.
-Zirothie
zostań tu. – dyrektor starał się być stanowczy. Zirothie popatrzyła na niego.
Przez chwilę myślała, że Dumbledore jest w zmowie razem z Marcusem i profesorem
Snapem, jednak szybko wyrzuciła tę myśl z głowy.
-Chcę
porozmawiać z przyjacielem.
-Mogę tu
przysłać pana Weasleya.
-Naprawdę
nic mi nie jest, nie obchodzi mnie czy ktoś będzie mówił do mnie czy jestem
brzydka czy nie. Jutro wracam na lekcje.
-Niech tak
będzie. Uczniowie są na śniadaniu.
Zirothie pobiegła korytarzem prowadzącym do Wielkiej
Sali. Po drodze minęła profesor McGonagall. Kobieta nawet jej nie zauważyła, a
to oznaczało, ze Zirothie znów stała się niewidzialna. Było jej to na rękę.
Niepewnie przekroczyła próg Wielkiej Sali. Uczniowie zwrócili swoje oczy na
drzwi, jednak nikogo tam nie zobaczyli. Zirothie zaczęła się rozglądać za swoim
przyjacielem. Siedział razem ze swoim bratem między innymi Gryffonami. Zirothie
zastanawiała się jak zwrócić jego uwagę tak, by pozostali uczniowie nie
dowiedzieli się, że jest niewidzialna. Po chwili jej problem rozwiązał się sam.
Korzystając z zamieszania, jakie wywołały sowy przynoszące poranną pocztę,
podeszła szybko do Freda i szepnęła mu na ucho:
-Pomóż mi.
Fred
gwałtownie się odwrócił, jednak nie zobaczył nikogo.
-Fred
wszystko w porządku? – zapytał George.
Fred nie
wiedział co ma odpowiedzieć. Wstał od stołu.
-Muszę do
łazienki. – powiedział i skierował się w stronę wyjścia. Zirothie złapała go za
rękę i pociągnęła za sobą tak, żeby nikt się nie zorientował. Weszli do pustej
klasy.
-Zirothie? –
zapytał Fred.
-To ja. Przepraszam
za wczoraj. Słyszałam, że czekałeś na mnie pod pokojem życzeń.
-Może Marcus
na ciebie czekał, a nie ja. – powiedział chłopak krzyżując ręce na piersiach.
-Co to ma
znaczyć?
-Mogłabyś
się pokazać? Głupio mi się rozmawia z powietrzem. – Fred był wyraźnie
zdenerwowany.
-Próbuję. Co
masz na myśli, że Marcus na mnie czekał?
-Nie było
mnie wczoraj pod pokojem życzeń. Wróciłem do pokoju wspólnego później niż
reszta bo profesor McGonagall poinformowała mnie o szlabanie z Nocy Duchów.
Myślałem, że chciałaś porozmawiać, ale Georg powiedział, że wybiegłaś z
dormitorium. Sprawdziłem na mapie, byłaś w łazience dziewczyn z Marcusem.
Wiedziałem, że boisz się tam wchodzić, więc chciałem to sprawdzić. Później
skierowaliście swoje kroki do skrzydła szpitalnego, więc poszedłem za wami.
-I dlatego
jesteś zły?
-Okłamałaś
mnie. Powiedziałaś, że się go boisz, a jakoś w skrzydle szpitalnym na to nie
wyglądało.
-Fred, nie
rozumiem o czym mówisz. Widać mnie już? – Zirothie próbowała machać rękami,
jakby chciała zrzucić niewidzialną powłokę, która ją otoczyła.
-Nie widać.
Wiesz, ja nie boję się ludzi, z którymi się całuję.
-Że co
robię?! – Zirothie była kompletnie skołowana. Odwróciła się w stronę okna.
-No,
całowaliście się... – powiedział Fred. – Już cię widać.
-Całowaliśmy
się?
-Raczej to
tak wyglądało, jakby on pocałował ciebie...
Zirohie
odwróciła się twarzą do przyjaciela.
-Nie wydaje
ci się trochę chore, żebym dobrowolnie dała się pocałować komuś, kto mnie tak
oszpecił? – Zirothie wskazała na swój policzek. Fred był zszokowany. Chciał coś
powiedzieć, ale nic mądrego nie przychodziło mu do głowy.
-Ale
przecież... Wszyscy mówią, że to Terry cię napadł...
-Fred ja nie
zwariowałam. Doskonale wiem co się ze mną dzieje kiedy wpadam w panikę. Dziś w
szpitalu... Marcus mnie odwiedził. Powiedział, że przekazał jakoś Terremu to
wspomnienie.
-No ale jak.
Zirothie
wyprostowała się i spojrzała na Freda.
-Czy ty nie
powiedziałeś, że widziałeś mnie na jakiejś mapie z Marcusem?
-No tak.
-Terrego tam
nie było.
Fred
popatrzył na przyjaciółkę.
-Zabiję go. –
powiedział i ruszył w stronę drzwi. Zirothie zatrzymała go łapiąc za
nadgarstek.
-Fred nie,
prawdopodobnie Marcus para się czarną magią, nie wiemy do czego jest zdolny.
-Jak cię
dotknie jeszcze raz to nie będzie do niczego zdolny, bo mu ręce połamię.
-To słodkie,
że tak się przejmujesz.
-Chodź
wracamy na śniadanie. Pewnie nic jeszcze nie jadłaś.
-Wolałabym
nie wychodzić do ludzi z taką twarzą.
-Zwariowałaś?
Harry Potter ma bliznę w kształcie błyskawicy, a ty się będziesz trzech
wielkich podłużnych linii wstydzić? – powiedział Fred rozśmieszając koleżankę. –
Chodź bo nam wszystko zjedzą. – chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.
W Wielkiej
Sali większość oczu było skierowane na Zirothie, która próbowała ukryć się za
Fredem. Pojedyncze szepty, które dobiegały jej uszu, dotyczyły trzech wielkich
szram na twarzy. Poczuła się jeszcze mniejsza niż była. Usiadła razem z
Gryffonami, zaraz obok swojego rudego przyjaciela. Próbowała zakryć blizny
grzywką, ale sądząc po minach współtowarzyszy marnie jej to wychodziło.
Spojrzała na stół, przy którym siedzieli Ślizgoni. Marcus Flint świdrował ją
wzrokiem oblizując przy tym wargi. Dziewczyna natychmiast opuściła wzrok i
przybliżyła się do Freda. Fred dostrzegł Marcusa i złapał rękę Zirothie tak,
żeby nikt tego nie zobaczył.
-Nigdy, ale
to nigdy nie wychodź z dormitorium sama. – powiedział do niej półszeptem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz